Wobec natłoku wydarzeń minęła bez echa rocznica utworzenia konfederacji barskiej, o której wspomniałem w notce z 28 lutego. Pomyślałem, że warto przypomnieć w kolejnej nie tylko o niej, ale o fenomenie niezwykłej, niewielkiej wioski zagubionej w Beskidzie Niskim, która przez trzysta lat pielęgnowała miłość do Ojczyzny. Jest to artykuł opublikowany przeze mnie w „Sprawie Polskiej” w 1999 roku.
***
Historia dotyka nas często nawet wtedy, gdy staramy się od niej uciec, gdy miast pamiątek ludzkich dziejów, po całorocznej pracy, szukamy wytchnienia w otoczeniu przyrody. Polska ziemia tak bardzo przesiąknięta jest śladami walk o wolność, godność i niepodległość, że w zasadzie nigdy się to nie udaje. Tak było i tego lata, gdy po całorocznym trudzie w pełnym historycznych pamiątek Gdańsku, postanowiłem wraz z rodziną spędzić urlop w Beskidzie Niskim. I tak, przez przypadek poniekąd, za pragnieniem odosobnienia podążając, rozbiliśmy nasze namioty nad bystrym potokiem toczącym swe wody w dół pięknej doliny, odległej nie więcej niż dwa, może trzy kilometry od słowackiej granicy.
Miejsce urzekło nas od razu. Stoki jej pięły się łagodnie ku południowi i porastał je aż po szczyty gęsty las. U podnóża zachodniego zbocza stał tam tylko jeden dom. Do 1949 roku służył za strażnicę Wojskom Ochrony Pogranicza. Od trzydziestu lat gospodaruje jednak w tym samotnym zakątku, niezwykle gościnna i życzliwa rodzina państwa Morawskich. O tym, że nie było im łatwo niech zaświadczą następujące fakty: najbliżsi sąsiedzi mieszkają pięć kilometrów na północ, tam też znaleźć można najbliższy sklep. Prąd doprowadzono dopiero w 1991 roku (!). Do gospodarstwa dostać się można wąską, przez lasy wiodącą, wyboistą, gruntową drogą lub przemierzając pieszo beskidzkie szczyty. Ziemia nie rodzi tu wybujałej pszenicy, nawet żyto rośnie opornie, nie mogąc poradzić sobie ze skalistą glebą i surowym klimatem, nikt więc zbóż tutaj nie uprawia. Od wieków podstawą bytu ludności zamieszkującej Beskid Niski była hodowla bydła, większość użytków stanowią zatem łąki.
By tu żyć i mieszkać, zdać trzeba surowy egzamin wobec sił natury. Pan Maciej Morawski, który po rodzicach przejął to leśne dziedzictwo, innych niż oni szuka możliwości przetrwania. Dawna strażnica stała się dzięki jego staraniom czymś, co jest skrzyżowaniem turystycznego schroniska, pensjonatu i pola biwakowego. Każdy, kto w tych dalekich przygranicznych górach szuka wytchnienia, bez względu na zasobność swego portfela, zostanie tu ciepło przyjęty.
Jednak obecność w tej górskiej dolinie państwa Morawskich to coś więcej niż przystań dla znużonych całodzienną wędrówką turystów. Są oni bowiem ostatnim żywym świadectwem polskości tego zakątka. Bo na tej ziemi, która od zarania państwa polskiego do dzielnicy krakowskiej przynależała, Polacy zawsze stanowili mniejszość. W zasadzie do wieku XIV w ogóle nie była zasiedlona. Nie nadawała się przecież pod uprawę. W dzikich, wielusetletnich leśnych ostępach królowała zwierzyna, będąca prawdziwym, niepodzielnym władcą tej krainy. Czasem tylko z górskich przełęczy: Dukielskiej, Beskid i Tylickiej wypłaszał ją gwar ciągnących na północ, już od czasów imperium rzymskiego, kupieckich karawan. Te jednak nie bawiły tutaj długo, ot tyle jedynie, by jedną noc spędzić, a dnia następnego w Bieczu, pod gościnną osłoną zamku, wyłożyć swój towar na sprzedaż.
Tak sprawy się miały aż do połowy XIV wieku, kiedy to Kazimierz Wielki po przyłączeniu ziem leżących na zachód od Wisłoka do Polski (Ruś Halicka), rozpoczął szeroko zakrojoną akcję kolonizacyjną, mającą na celu zagospodarowanie tych dotychczas gospodarczo niewykorzystanych terenów górskich. Wtedy to na południu od Biecza powstały pierwsze osady lokowane na prawie niemieckim. Akcja ta nie przyniosła jednak spodziewanych rezultatów; poziom ówczesnej techniki uprawy ziemi nie zdał egzaminu w surowych górskich warunkach. Wsie szybko zaczęły się wyludniać. Lecz oto w tych beskidzkich dolinach pojawiać się zaczęły pasterskie gromady koczowników. Byli to Wołosi, lud bałkański, który w połowie XIII wieku, uciekając przed tureckim zagrożeniem i wyczerpywaniem się rodzimych pastwisk, rozpoczął wędrówkę na północ przez rumuńskie Karpaty (czyli Wołoszę). Wędrowali w kilkudziesięcioosobowych, rodowych grupach, wiodąc ze sobą stada owiec. Zajmowali głównie puste i trudno dostępne regiony górskie, ale niektórzy osiedlali się także w częściowo opustoszałych regionach zamieszkałych przez Polaków, Rusinów i Słowaków. Podczas tej wędrówki, nim jeszcze do polskich ziem dotarli, wchłonęli wiele zwyczajów węgierskich i niemieckich. Zetknęli się też z Rusinami z którymi łączyła ich wspólna, bizantyjska religia i podobieństwo języka. We wschodniej części Beskidu Sądeckiego, Beskidzie Niskim i zachodnich Bieszczadach ulegli znacznym wpływom polskim i słowackim, zachowując jednak swój ruski język. W ten sposób powstała grupa etniczna Łemków, aż do lat czterdziestych obecnego wieku stanowiących większość ludności tych terenów.
Łemkowie zostali ciepło przyjęci przez lokalnych włodarzy. Rody Gładyszów, Stadnickich i Sienieńskich dostrzegały w ich obecności szansę na zagospodarowanie bezużytecznych dotychczas terenów i pomnożenie tym samym dochodów własnych i państwa. Dla nich właśnie wypracowano nawet prawo lokacyjne, tzw. wołoskie, które bardziej od dotychczas stosowanego prawa niemieckiego przystawało do gospodarki pasterskiej. Część istniejących dotychczas wiosek ponownie lokowano na tym prawie, inne powstawały zaś na tzw. surowym korzeniu.
Od tej pory rosła przewaga ludności wołoskiej. Wśród dziesiątków łemkowskich wiosek, osady z przewagą ludności polskiej stanowiły nieliczne wyjątki, lecz stosunki z nowo przybyłymi kształtowały się poprawnie. Szanowano swoją odmienność i choć dzieliła ich religia, to przecież jednemu podlegali papieżowi, bo Łemkowie od chwili zawarcia unii brzeskiej przystąpili do Kościoła greckokatolickiego. Pojęcie odrębności narodowej wśród ludności chłopskiej, a taka przede wszystkim zamieszkiwała te tereny, dopiero zaczynało kiełkować.
Przez kolejne trzysta lat ziemie te omijały burze dziejowe lecz w drugiej połowie XVII wieku historia ze szczękiem oręża wkroczyła w te rejony Karpat. W latach 1655-60 pustoszyły je szwedzkie wojska Karola X Gustawa i sprzymierzonego z nim księcia siedmiogrodzkiego Jerzego II Rakoczego. A gdy władza ulega osłabieniu, grasować poczynają rozbójnicy, którzy tu zwani byli beskidnikami. Region karpacki, ten do województwa krakowskiego przynależny i ten do ruskiego, zaczął wraz z krajem całym podupadać. Lecz tu, na południowych rubieżach, dalekich od stołecznej teraz Warszawy, gdzie dobrobyt miast był uzależniony od handlu z Węgrami, rozkład władzy królewskiej, przez beskidników lekceważonej, szczególnie dawał się we znaki.
Aż nagle, zadziwiającym zbiegiem okoliczności, na dwa niepełne lata, na ziemiach tych spoczął wzrok nie tylko Polski, ale i Europy. Konfederacki zryw patriotyczny, w Barze poczęty, tu właśnie odegrał szczególną rolę w latach 1769-1770. Po pierwszych klęskach poniesionych na Podolu i Ukrainie, gdy pierwsi bojownicy „Pro fide et libertate” schronić musieli się na tureckiej ziemi, punkt ciężkości tak militarnych, jak i politycznych działań przenosi się do Małopolski. Stało się tak dlatego, że Austria, choć nie angażując się nadto politycznie, zezwoliła konfederatom na korzystanie ze swego pogranicza jako bazy dla działań wypadowych i udzielała azylu jej politycznym przywódcom.
Na beskidzkich stokach, tuż nad austriacką granicą, powstały liczne warowne obozy. Tam właśnie szkoliło się wojsko, tam szukało odpoczynku po dalekich niekiedy wojennych wyprawach, tam też ciągną młodzi szlachcice, upatrując ratunku dla kraju w walce zbrojnej przeciw Katarzynie i jej kochankowi. Do dziś, po ponad dwustu latach, na zboczu gór Lackowa i Jawor, dostrzec jeszcze można budowane wówczas umocnienia. Tu też, w pobliżu miejscowości Grab, miał swój obóz najsłynniejszy chyba dowódca konfederacki, Kazimierz Pułaski.
Historycy i publicyści do dziś różnią się w ocenach konfederacji barskiej i jej wpływu na późniejsze dzieje Polski. Nie pokuszę się nawet, przynajmniej w tym miejscu, o wyrażenie własnej opinii na ten temat. Godzi się jednak przypomnieć, że ruch konfederacki to nie tylko wielkie rody i ich polityka, to przede wszystkim bezimienne tysiące młodych, niezbyt zamożnych szlachciców, którzy tworzyli oddziały partyzanckie, prowadzone do boju przez dowódców, których nazwiska przeszły do historii. Ci młodzi najczęściej ludzie przystępując do powstańców ryzykowali wszystkim co posiadali: całym swoim niewielkim majątkiem i życiem. Byli przekonani, że dla dobra ojczyzny warto było to uczynić. Historia zapomina jednak o ich dalszych losach, a przynajmniej o losach tych, którzy nie trafili na Syberię. I właśnie tu, gdzie rozbiliśmy namioty, nad którymi majestatycznie szybowały czarne bociany i myszołowy, dotknąłem cząstki ich dziejów. Bo właśnie niektórzy z nich, uchodząc przed prześladowaniami Katarzyny, wrócili w 1772 roku w te góry i w dorzeczu Wilszni, nad Huciańskim Potokiem, którego szum teraz nas kołysał do snu, założyli wioskę, której nadano miano Huty Polańskiej. Wysoce prawdopodobne jest, że byli wśród nich podkomendni Kazimierza Pułaskiego.
Beskidzki epizod konfederacki trwał około półtora roku. Zakończył się przegraną, na skutek austriackiej zdrady, bitwą pod Wysową. Rosyjskim wojskom generała Drewitza, wbrew wcześniejszym uzgodnieniom, pozwolono przekroczyć granicę, co umożliwiło im atak od tyłu na wycofujące się do Słowacji polskie oddziały. Zajęcie rozlokowanych na pograniczu konfederackich obozów nie stanowiło już później problemu. A jednak wrócili tu, przybici nieszczęściem jakie spadło na ich ojczyznę, by na tej ziemi, teraz już pod władaniem Austrii, budować od podstaw nowe życie. Tak w samym sercu gór, wśród rozsianych wokół obcych kulturowo wsi wołoskich, powstała polska osada, w której wychowało się dziesięć bez mała pokoleń prawdziwych polskich patriotów.
Los osiadłych tu konfederatów nie był łatwy, bo oprócz wiary w Boga i miłości do ojczyzny, stracili wszystko. Ani ubiór, ani sposób życia w niczym nie odróżniał ich od chłopów. Ponieważ zaś ze wznoszonych tu gospodarstw trudno było wyżyć, założyli hutę szkła, która dała początek nazwie miejscowości. Gdy huta, nie mogąc sprostać wielkoprzemysłowej konkurencji została zamknięta w XIX wieku, mieszkańcy utrzymywali się z wypalania drewna, zbiorów runa leśnego i zrywki drewna. Jak zwykli wieśniacy cierpieli często głód i niedostatek.
Szkoła konfederackiej przeszłości silniejsza się jednak okazała od niepowodzeń. Pamięć o niej kultywowano przez ponad dwieście lat i to ona zapewne pozwoliła zachować mieszkańcom przywiązanie do obyczajów ojców, pomimo że przez te ziemie przetaczać się zaczęły dziejowe burze. Wśród wołosko-ruskiej ludności czuć się przecież musieli obco, zwłaszcza po 1849 roku, gdy przez pobliski Grab ciągnęły wojska Mikołaja I, spieszące by tłumić powstanie węgierskie, które przypomniały byłym koczownikom o ich rodowodzie. Jednak ze względu na fakt, że wieś nie posiadała własnego kościoła, aż do 1939 roku mieszkańcy każdej niedzieli przemierzali kilka kilometrów w górę doliny, by w leżącej na górskiej przełęczy Ciechani wysłuchać mszy greckokatolickiej. Stamtąd też wzywano parocha na chrzciny i pogrzeby. Śluby zawierano jednak w katolickim kościele mieszczącym się w dalekim Żmigrodzie.
Choć nie zachowały się na ten temat żadne przekazy, przypuszczać należy, że „synowie” Huty Polańskiej zasilali szeregi napoleońskiego wojska, a później oddziałów powstańczych. W 1904 roku we wsi powstała polska szkoła z kaplicą, biblioteka i czytelnia, też polskie oczywiście. Działał tu także Polski Związek Strzelecki, którego członkowie wstąpili później do legionów.
Pierwsza wojna, zanim przyniosła upragnione odrodzenie państwa, znaczne poczyniła szkody. Ustępujące pod naciskiem armii gen. Brusiłowa wojska austro-węgierskie spaliły połowę wsi. Mieszkańcy podjęli odbudowę, jednak w miejsce Austriaków przyszli Rosjanie, którzy kwaterowali tu w 1915 roku. Nie obeszło się bez rabunków i gwałtów. W maju tegoż roku okolice te znalazły się w ogniu walk jednej z największych bitew I wojny światowej na froncie wschodnim, zwanej Operacją Gorlicką. 11 Armia gen. von Mackensena wyparła wojska rosyjskie z Karpat i dotarła aż do Lwowa. Straty po obu stronach były ogromne. Przypominają o nich rozsiane tu gęsto cmentarze z tego okresu, często zapomniane, zarośnięte krzewami, w ruinie. Być może śpią na nich również polscy żołnierze, licznie wówczas zasilający armie obu walczących stron.
W okresie międzywojennym mieszkańcy z trudem wegetowali. Tak oczekiwana niepodległość ojczyzny nie poprawiła ich osobistego losu. Jednym z bardziej intratnych źródeł dodatkowego dochodu było przemytnictwo, na które przymykała oczy Straż Graniczna. Jednak pomimo kłopotów znalazły się fundusze na budowę pierwszego we wsi. katolickiego, murowanego kościoła. Nie doczekano się jednak jego konsekracji, którą wyznaczono na dzień 3 września 1939 roku. Huta po raz kolejny znalazła się w ogniu walk, które toczyły tu polskie placówki graniczne z nacierającymi w kierunku Krempnej oddziałami słowackimi, wspomagającymi niemiecką ofensywę. Wieś po raz kolejny uległa częściowemu zniszczeniu i po raz kolejny dźwignięto ją z ruin, a mieszkańcy, wierni swej tradycji, aktywnie włączyli się w struktury ruchu oporu. Od pierwszych miesięcy okupacji przez Hutę Polańską prowadził szlak kurierski o kryptonimie „Korytarz”. Pomimo iż w samej wsi Niemcy założyli strażnicę, której zadaniem było wyłapywanie kurierów i przekazywanie ich w ręce Gestapo, huciańscy przewodnicy przeprowadzili „korytarzem” kilkaset osób. Wielu mieszkańców uczestniczyło też w działaniach placówki AK „Zimorodek”.
W tamtych ponurych latach wrogami Polaków z Huty okazali się jednak nie tylko niemieccy okupanci, ale także Łemkowie z pobliskich Polan. Choć mieszkańcy sąsiadujących ze sobą przez tyle dziesięcioleci wiosek żyli dotąd zgodnie, teraz zaczęły się „wyprawy” na Hutę. Podczas jednej z nich spalono cztery polskie gospodarstwa. Dopiero groźba srogiego odwetu ze strony AK przekazana mieszkańcom Polan powstrzymała eskalację nienawiści.
To czego nie udało się dokonać żadnym z wojsk ani sąsiadom, potrafiła dokonać sowiecka ofensywa: wioskę niezłomnych konfederatów starto dosłownie w proch we wrześniu 1944 roku, gdy wycofujących się doliną Niemców otoczono w Hucie i wraz z zabudowaniami zmiażdżono ogniem artyleryjskim. Zginęło mnóstwo niemieckich i sowiecki żołnierzy, a po Hucie zostały dymiące zgliszcza. Ci z mieszkańców, którzy zdołali ukryć się w lesie, nie podjęli już trudu odbudowy wsi. Osiedlili się w okolicy w gospodarstwach pozostałych po wysiedlonych z tych terenów Łemkach. Tylko pamięć o wiosce trwa jeszcze w ich pamięci.
Zaledwie kilka lat temu jedynymi śladami po istniejącej tu przez 200 lat wsi były resztki kamien-nych mostków, ruiny kościółka, niemieckiej strażnicy, gospodarstwo państwa Morawskich, zagubiony w lesie cmentarz i z coraz większym trudem rozpoznawalne resztki zdziczałych sadów. Jed-nak staraniem byłych mieszkańców dokonał się w tym miejscu cud, którego nie udało się zrealizować przez dwieście trudnych lat. Oto w zapomnianej dolinie w roku 1991 rozpoczęto odbudowę kościoła, który 12 listopada 1995 roku doczekał się wreszcie konsekracji. Msze celebrowane są tu tylko dwa razy w roku, w dniu patronów kościoła, nie ma już bowiem żywych mieszkańców, którzy zapełniliby go w niedzielne przedpołudnia. Ja jednak, gdy wstępowałem na jego kamienne schodki czułem, że nigdy nie jest pusty, że za tymi kamiennymi murami trwa nieustająca msza tych wszystkich mieszkańców Huty, którzy przez całe swe życie słuchać musieli obco im brzmiącego nabożeństwa w łemkowskiej Ciechani. Samotny, zagubiony na tym pustkowiu budzi zdziwienie i podziw turystów przemierzających Beskid Niski. Jest prawdziwym wotum wystawionym ku chwale Boga przez wszystkie pokolenia mieszkańców wioski i tych, którzy przejąć powinni jej dziedzictwo.
Tak kończy się heroiczna historia Huty Polańskiej. Charakter jej mieszkańców ukształtował patriotyczny zryw XVIII wieku. I jeśli nawet inne skutki konfederacji barskiej będą historycy oceniać negatywnie, to jestem przekonany, że ten jeden, a wiem że nie był odosobniony, wart był ofiar które przyniósł.
Ci z mieszkańców okolicznych miejscowości, którzy uważają się za potomków szlacheckich żołnierzy konfederackich uczęszczają do grec-kokatolickiej cerkwi w Polanach, gdzie wciąż jeszcze trwa konflikt między prawosławnymi i unitami zapoczątkowany w 1926 roku tzw. schizmą tylawską. Ale to już zupełnie inna historia.
Inne tematy w dziale Kultura