Koniec roku, jak to bywa zazwyczaj, sprzyja podsumowaniom, tak w życiu osobistym, jak i społecznym. Jak widziałem go z własnej zupełnie perspektywy?
Jeśli chodzi gospodarkę, to chyba właśnie bez perspektyw. Najbardziej zaskakujący jest rosnący rozdźwięk między tym, co od kilku lat głosi rząd Donalda Tuska, że jest dobrze i jesteśmy zieloną wyspą na oceanie szalejącego kryzysu, a z drugiej poczuciem lęku towarzyszącego życiu codziennemu w większości polskich rodzin. Z jednej komunikaty o rosnącym nadspodziewanie dobrze PKB, z drugiej o powiększającym się w zastraszającym tempie zadłużenie kraju osiągającym niespotykane dotąd rozmiary; obietnice lepszego jutra, a jednocześnie podnoszenie podatków, zamrażanie progów podatkowych i straszenie możliwością likwidacji niedawno uzyskanych ulg. Wszystkie te poczynania nie zapewniają spokojnego snu Polakom.
Gdy słucham wypowiedzi sprawujących władzę polityków, przypominają mi się słowa, które padły z ust Wojciecha Jaruzelskiego 13 grudnia 1981 roku w dniu wprowadzenia stanu wojennego: „Przed nami trudny okres. Po to, aby jutro mogło być lepiej, dziś trzeba uznać twarde realia, zrozumieć konieczność wyrzeczeń”. I ponownie, kolejne pokolenia Polaków zmuszone są czekać na wieczne jutro, chociaż to nie oni doprowadzili do absurdalnego zadłużenia nasz kraj. I ponownie wraca echem wypowiedź zawarta w „Dzienniku” Sławomira Mrożka: „Tam [w Polsce] jest miło, bo tam zawsze się czeka. Tam zawsze się wszystko „buduje”, tam nigdy nic nie jest gotowe. Tam zawsze trwa „jutro” (...). Ale z jednego nikt nie zdaje sobie sprawy, bo to ciężko: że nic już nie będzie jutro, bo jutro to oszustwo. Zawsze jest tylko teraz. Teraz widzę (...), że na nic tam już nie mogę czekać. Że tak, jak tam jest, tak będzie zawsze (...)”. Ten rok pokazał, jak wiele jest prawdy w tej opinii.
Ale ten rok to także upadek wielu mitów, jakie starano się wpajać Polakom w ostatnich latach.
Mit zjednoczonej Europy
Europy opiekuńczej, stabilnej gospodarczo, gwarantującej stały rozwój i dobrobyt. Miała być panaceum na wszystkie bolączki wolnej przedsiębiorczości, dzięki rozsądnemu zarządzaniu i umiejętnemu, fachowemu zapewnieniu dyslokacji wspólnie wypracowanych funduszy. Było już tak dobrze, tak sielsko! Kraje uboższe dynamicznie się rozwijały a euro zdawało się być w zasięgu ręki. Wystarczył jednak pierwszy poważny kryzys gospodarczy, by różowa wizja przyszłości prysnęła jak bańka mydlana. Kraje mające być przykładem słuszności europejskiej strategii gospodarczej, prawdziwe wzorce i oazy dobrobytu, rozsypywać się zaczęły jak domki z kart przy pierwszym podmuchu. Najpierw Grecja, którą jako przykład wskazywał Aleksander Kwaśniewski, gdy namawiał do podpisania traktatu akcesyjnego. Chwilę potem Irlandia, którą chciał zbudować w Polsce Donald Tusk. W kolejce stoją kolejne, Portugalia i Hiszpania, które balansują na krawędzi finansowej katastrofy. I Polska również, chociaż władza, na przekór opinii wielu ekonomistów, takich chociażby jak Leszek Balcerowicz, stara się to bagatelizować. Coraz bardziej ten stan rzeczy przypomina sytuację z dekady Gierka – nieustanna propaganda sukcesu przysłonić ma prawdziwy stan finansów państwa. Produkt krajowy rośnie w tempie szybszym, niż przewidywany! Banki mają się dobrze i nie trzeba im pomagać! Cieszmy się rodacy, a nie narzekajmy!
A rodacy? Rodacy mają być gotowi na wyrzeczenia wobec trudnej sytuacji państwa. Przedziwna kazuistyka, bo skoro jest tak dobrze, to w imię czego mają się znowu wyrzekać? Oczywiście, kryzys! Obiektywny i niezawiniony przez kolejne ekipy sprawujące władzę.
Mit Platformy Obywatelskiej
Głównie właśnie „obywatelskiej”, bo obywateli zredukowano do roli petentów. Obywatele mają służyć państwu, jego budżetowi i polityce. Państwu, czyli oświeconej władzy. Państwo wszak i tak tyle dla nich robi! Państwo, na przykład, zapewnia im opiekę medyczną, emerytury i rozrywkę w telewizji. A że marną opiekę, zmuszając ich do wystawania w kolejkach do lekarza i upokarzającej procedury zapisywania się do specjalistów na terminy odległe, wielomiesięczne? Marną emeryturę, zmuszającą ludzi, którzy pracowali całe życie, do wegetacji na emeryturze? Marną rozrywkę z pogranicza kiczu? Nie powinni mieć obywatele pretensji, wszak państwo i tak robi co może!
Peter Sloterdjik, filozof, zauważył w Der Spiegel: „Ubezwłasnowolnienie obywateli na naszej półkuli przybrało największe rozmiary w sferze podatków. (...) Miast akcentować dobrą wolę darczyńcy i z szacunkiem podkreślać, że podatek ma charakter daru, współczesne państwa fiskalne wpędziły podatników w poniżającą fikcję, wedle której mieliby oni wobec państwa dług – tak duży, że przyjdzie im go spłacać w ratach do końca życia. Podatnicy stali się grupą dłużników, którzy od ostatniego tchu będą spłacać zobowiązania nałożone przez rządzących” (Der Spiegel, 8 listopada 2010). Obywatel już dawno przestał być darzony szacunkiem, jest sługą i ma mieć poczucie winy, że płaci tak mało, i poczucie wdzięczności, że tak mało za to dostaje.
By podtrzymać taki stan rzeczy nie unika się manipulacji. Przez wiele dni, pokazując masowe protesty Francuzów przeciwko polityce rządu Sarkozy'ego, starano się w polskiej telewizji wmawiać widzom, iż nie godzą się oni na podniesienie wieku emerytalnego z 60-ciu do 62 lat! „Jakże oni tak mogą – w naturalnym odruchu pomyśli każdy, kto pracować musi do 65-ego roku życia”! I słusznie, tylko że to jawna nieprawda. Wiek emerytalny we Francji (mężczyzn), tak jak w Polsce, wynosi 65 lat, a ma wzrosnąć do 67, a okres płacenia obowiązkowych stawek emerytalnych wynosi 40,5 roku (ma wzrosnąć do 41,5). Wymieniany w mediach wiek 60 lat jest wiekiem najwcześniejszego możliwego przejścia na emeryturę (co jednak skutkuje niepełnym świadczeniem emerytalnym) i możliwe jest w szczególnych sytuacjach – w Polsce nazywamy to emeryturami pomostowymi. Dlaczego zatem w polskiej (i nie tylko) telewizji nie wyjaśniono tego dokładnie? Otóż, chodzi zapewne o to, by pokazać Polakom różnicę między dobrym państwem i złymi obywatelami. I przestrzec, byśmy nie zachowywali się jak Francuzi.
Obywatelom zatem się zabiera i każe milczeć. Zabiera się pieniądze i nadzieję, a straszy kolejnymi podatkami. Wszak władza żyje w innym świecie, gdzie nie czeka się miesiącami do okulisty i nie szuka endokrynologa w sąsiednich miastach. Nie widzi prawdziwych problemów. Z Warszawy nie widać losu poszczególne człowieka, wszystko przekłada się na statystykę, rachunki i rzędy cyfr. Zadłuża się kraj w zastraszającym tempie, tak dużym, że następne pokolenia będą musiały go spłacać z coraz większym trudem, gdyż przyrost naturalny jest ujemny, a ponadto wielu Polaków kraj ten opuści. Obywatelski jest zatem tylko obowiązek służenia władzy, ale nic innego.
Niestety, trzeba przyznać, że opozycja nie zaproponowała żadnej sensownej alternatywy, poza hasłami, oczywiście. A i te budzą niepokój, bo co ukrywa się pod takim: „Polska jest najważniejsza”? Co, szermujący nim politycy rozumieją pod pojęciem „Polska”? Mam obawy, że dokładnie to samo, co PO.
Mit idei
Zdawał się jeszcze tlić po upadku komunizmu, przede wszystkim w gronie osób wywodzących się ze środowiska liberałów. Bliskiego mi, bo narodziło się w Gdańsku i uczestniczyłem w jakimś stopniu w jego powstawaniu. Janusz Lewandowski, obecny strażnik unijnego budżetu, na łamach wychodzącego jeszcze w podziemiu Przeglądu Politycznego, przypominał idee liberalizmu von Hayeka, von Misesa, Arona i niemieckich ordolibrałów. W 1989 roku we wstępie do książki, w której zebrane zostały te jego publikacje, ubolewał jeszcze nad tym, jak niewiele znaczą. Pisał: „Cytadela wolności stoi pusta. Nie wypełniają jej cnoty obywatelskie, uszedł z niej duch wolności. (...)
W latach trzydziestych dwudziestego wieku, gdy powszechnie zwątpiono w twórczą moc rynku i gdy odsłoniła się kruchość demokracji, do wielkiej debaty ideowej przystąpiła pierwsza generacja neoliberałów – wybitnych indywidualności zespolonych misją rehabilitacji liberalnego systemu wartości (...)”.
Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zdawało się jeszcze, że środowisko liberałów, wierne swojemu programowi, przyłączyć się zechce do tej krucjaty. Takie znamiona miał przecież choćby program powszechnej prywatyzacji, niezbyt może udany, ale bez wątpienia czerpiący z tamtych idei, idei równych szans.
W 1992 roku Donald Tusk, podczas IV Krajowej Konferencji Kongresu Liberalno-Demokratycznego powiedział: „Ale liberałowie będą sojusznikami prywatnych przedsiębiorców. Podkreślam: nie lobby dla tego czy innego interesu, ale sojusznikami tych wszystkich, którzy są pracodawcami, którzy tworzą miejsca pracy, którzy borykają się ciągle z wielką opresywnością wszechmocnego państwa, wszechobecną administracją, złymi regułami podatkowymi (...).
W ramach rozsądku budżetowego będziemy intensywnie poszukiwać dróg do obniżenia podatków i do delegowania wpływów z nich wynikających – a przez to i władzy – tak nisko, jak to się odpowiedzialnie da zrobić”.
Tyle idea. Potem Kongres Liberalno-Demokratyczny, po przegranych wyborach, wyrzekł się niezależnego istnienia, wraz z ówczesną Unią Demokratyczną powołał Unię Wolności. Można to było, przy odrobinie dobrej woli poczytać, jako krok mający umożliwić szerzenie liberalnych poglądów nadal, pomimo nieobecności w parlamencie, chociaż niepokoiło nieco zaangażowanie Donalda Tuska w niezbyt chlubny sposób odwoływania rządu Olszewskiego.
Gdy na scenie politycznej pojawiła się Platforma Obywatelska, odżyły nadzieje. Olechowski, Płażyński i Tusk zdawali się idealnym triumwiratem i konstruktywną, opartą na ideach alternatywą dla rządów postkomunistycznej lewicy, tym bardziej, że do wyborów przystąpiono pod hasłami konserwatywnego liberalizmu, czyli takiego, który szanuje wolność, ale nie zapomina o tradycji.
W 2005 roku Platforma Obywatelska, już bez zmarginalizowanych Olechowskiego i Płażyńskiego, przegrała wybory parlamentarne i prezydenckie. Gorycz porażki z PiS, dotychczasowym sojusznikiem, była tak duża, że nie udało się stworzyć oczekiwanego przez wszystkich Polaków koalicji PO-PiS. Dotychczasowi sojusznicy stali się zaciekłymi wrogami. Ideał sięgnął bruku i rozgorzała walka o władzę. Bezmyślny sojusz PiS z „Samoobroną” i Ligą Polskich Rodzin przyczynił się do zwycięstwa Platformy w kolejnych, przedterminowych wyborach, a niedługo potem wszystkie głoszone przez Platformę programy wspomagania prywatnej przedsiębiorczości i obniżki podatków poszły w zapomnienie. Kryzys pozwolił uzasadnić wszelkie zmiany programowe i pozwolił zapomnieć o obietnicach. Zamiast obniżania podatków, ich wzrost, zamiast własnej drogi (vide Węgry, Wielka Brytania czy Szwecja), pełna uległość wobec Brukseli, zamiast proporcjonalnej w stosunku do wyniku wyborów demokratyzacji podległych państwu przedsiębiorstw i instytucji, monopol. Zdawałoby się, że będzie inaczej, ale idee liberalizmu znikły gdzieś w niebycie. Partia Donalda Tuska nie uniknęła choroby, którą media swego czasu nazywały: TKM (Teraz, Kurwa, My). „My mamy urząd prezydencki, telewizję (chociaż dotąd krytykowaliśmy usuwanie niezależnych i posiadających inną opinię dziennikarzy), nasi ludzie rządzą będącymi własnością skarbu państwa przedsiębiorstwami, nasi ludzie zasiadają w ważnych instytucjach kolegialnych, które takich jak KRRiT czy trybunały. Mamy władzę, w Brukseli i Polsce...” Niestety, ten niechlubny standard, który wcześniej prezentowały inne partie sprawujące władzę, wrócił i teraz.
Nie dość na tym, Donald Tusk nie toleruje i usuwa osoby mające odmienną od niego opinię, bo nie znosi krytyki. Jeśli chodzi o ekonomistów, pierwsza zniknęła z jego otoczenia Zyta Gilowska, potem prof. Stanisław Gomułka. Wypowiedzi jednak uciszyć nie sposób, a do zdecydowanych krytyków rządu przyłączył się teraz również prof. Leszek Balcerowicz. Business Centre Club, organizacja zrzeszająca prywatnych przedsiębiorców, będąca dotąd sojusznikiem PO, nie dalej niż wczoraj zapowiedziała, że wycofuje swoje poparcie.
Ale nie tylko ludziom o odmiennych poglądach nieprzychylny jest rząd PO. Podjęto ostatnio działania zmierzające do likwidacji lub przejęcia dziennika Rzeczpospolita, który jest krytycznie nastawiony do polityki prowadzonej przez obecną koalicję. Dostrzeżono to na świecie i uznano za na tyle poważną próbę naruszenia wolności wypowiedzi, iż Europejska Federacja Dziennikarzy zwróciła się do Donalda Tuska z apelem o zaprzestanie takiego postępowania (list nie doczekał się odpowiedzi), a niepokój wyraził ceniony brytyjski tygodnik The Economics (http://www.economist.com/blogs/easternapproaches/2010/11/poland_and_media). Donald Tusk i jego koledzy, o zdawałoby się liberalnej proweniencji, zwalczają wolność wypowiedzi, prasy, prawo do wyrażania poglądów! John S. Mill, ojciec liberalizmu, byłby chyba tym przerażony, podobnie jak dwudziestowieczni neoliberałowie.
Wydaje mi się, że każdy, kto się pozbędzie uprzedzeń i przestanie przyglądać się polityce obecnego rządu przez pryzmat alternatywy PiS – PO, a jednocześnie spróbuje, mimo swoich sympatii przyjrzeć się obiektywnie rzeczywistości, dojdzie do nieuchronnego wniosku, że obecny rząd nie różni się niestety niczym od poprzednich i zachowuje się dokładnie tak samo, jak krytykowana za takie postępowanie partia Jarosława Kaczyńskiego, a wcześniej także SLD, PSL, AWS itd. Wiele osób tym razem spodziewało się jednak czegoś więcej.
Ale rząd PO ma jedną wielką przewagę nad poprzednikami – premiera, który potrafi czarować wyborców jak żaden poprzedni. Pojął ideę demokracji medialnej lepiej niż inni. Przytula na ekranie nieszczęśliwych, pełen jest troski i współczucia, dogląda, sprawdza, uśmiecha się gdy trzeba i grozi palcem tym, którzy ośmielają się, jak fundusze emerytalne, krzywdzić obywateli. Wszędzie gdzie jest, są kamery. I jest taki opiekuńczy i sympatyczny. I zapatrzony w słupki raportów o swojej popularności. Tylko czy to naprawdę może zastąpić idee?
Dla Platformy najważniejszy jest pragmatyzm działania mającego zapewnić jak najdłuższe utrzymywanie się u władzy. To są fakty i trudno ich nie dostrzegać.
Mit rządu fachowców
Kolejna zaprzepaszczona nadzieja, bo jeśli chodzi o fachowców, jeśli się tacy trafią, to się ich fachowo usuwa, gdyż, z zupełnie niezrozumiałych przyczyn, potrafią mieć odmienne od premiera zdanie. Trudno nazwać fachowcem od polityki społecznej i polityki pracy Jolantę Fedak, która nie miała w tym zakresie najmniejszego doświadczenia, poza tym, że sama była jakiś czas zatrudniona w strukturach Polskiego Stronnictwa Ludowego. O jej ministerialnym stanowisku zadecydowała partyjna przynależność do PSL-u, bez którego PO nie mogłaby sprawować władzy.
Podobnie miała się sprawa z wieloma innymi nominacjami, ot, chociażby Andrzeja Czumy jako ministra sprawiedliwości – sam fakt ukończenia studiów prawniczych, to nieco za mało, by zarządzać, co, na szczęście, premier dość szybko zrozumiał.
Bardzo ciekawym przypadkiem jest postać ministra kultury i dziedzictwa narodowego, Bogdana Zdrojewskiego, który wcześniej w tak zwanym gabinecie cieni PO wyznaczony był na stanowisko... ministra obrony. No cóż, wygląda na to, że dobry polityk wszędzie da sobie radę, bez względu na to, czy zajmować ma się teatrem współczesnym, czy teatrem działań wojennych. To Bogdan Zdrojewski niedawno przekonywał, że podniesienie podatku VAT ze stawki zero do pięciu procent... zwiększy czytelnictwo. Prawo to, nazywane już niekiedy „prawem Zdrojewskiego”, uogólniając nieco, głosi, że przy wzroście ceny jakiegoś dobra, rośnie jego sprzedaż.
Nie chodzi jednak o stanowiska ministerialne, chociaż można byłoby jeszcze przywołać kilka przykładów na wyższych i niższych szczeblach rządowej struktury, ale też, a może przede wszystkim, w spółkach będących własnością skarbu państwa czy agencjach zależnych od rządu – wszędzie tam, a niektóre z nich są potężnymi (jak choćby PZU, PGNiG, KGHM „Polska Miedź” czy Petrochemia Płocka) przedsiębiorstwami, prezesów przynosi się w teczkach z partyjnymi etykietami. Czym to skutkuje, mieliśmy okazję przekonać się ostatnio przyglądając się chaosowi na kolei, gdy, po raz pierwszy w historii, nie udało się na czas przygotować spójnego rozkładu jazdy, a pociągi miały odjeżdżać z nieistniejących peronów. Takich przykładów można podać więcej, nie o to przecież jednak chodzi, lecz o fakt, iż kolejny mit rozwiał się na ołtarzu polityki.
Chciałem dodać mit jeszcze jeden, wynikający z idei bardzo liberałom bliskiej – poszanowania dla mniejszości, bo mam wrażenie, że dla jednej z mniejszości, mniejszości w Polsce największej, bo wielomilionowej; mniejszości, która w wyborach zagłosowała na Prawo i Sprawiedliwość, zabrakło nie tylko szacunku, ale nawet tolerancji, ale już nie chcę tego poruszać, zbyt dużo z jednej i drugiej strony padło słów obraźliwych i bolesnych. Zabrakło tolerancji i szacunku obu stronom, ale po partii rządzącej i odwołującej się do liberalnego dziedzictwa, oczekiwać mieliśmy prawo więcej. Wystarczy jednak, słowa za bardzo dzieliły, nie chcę ich ponownie przywoływać.
Bieżący rok (bardzo umownie go traktując), posumować musiałbym jednym słowem – rozczarowanie. Można tych mitów byłoby przywołać więcej, nie wszystkie też upadały w 2010 roku, to był raczej proces znacznie dłuższy, ale dla mnie osobiście ten rok właśnie sprawił, że pozbyłem się już zupełnie wątpliwości – to był rok (i dekada) fatalnych przywódców i słabych polityków (na świecie i w Polsce), którzy swoim postępowaniem przekonywali jak mogli, że idee, to bezsensowny sentyment.
Inne tematy w dziale Polityka