Oczywiście nie jest jeszcze, przynajmniej w tej chwili, wcale tak, żeby triumfalnie tłuc ile wlezie w bęben i ogłaszać, że sytuacja wróciła do tej z lutego 2014, kiedy polski skoczek rozdawał karty i był faktycznie najlepszy na świecie.
Zresztą. Nasz podwójny mistrz olimpijski z Soczi nawet wtedy nie był dominatorem w stylu zeszłorocznego Petera Prevca czy Adama Małysza sprzed lat 15-tu. Z przyczyn obiektywnych musiał bazować w głównej mierze (przy czym tu akurat się od nich, zdaje się, nie różnił), żeby nie napisać tylko i wyłącznie, na swoim wielkim talencie, co jak wiadomo w dobie rozwiniętych zachodnich technologii, medycyny sportowej oraz patrzenia przez sędziów na wyczyny części jego rywali przez palce, że tylko do tych trzech czynników się ograniczę, nie wystarcza już obecnie do tego, by przez dłuższy czas mieć równe szanse, nie mówiąc o wiedzeniu prymu, w jakiejkolwiek dyscyplinie sportowej, nawet jeśli nie jest ona tak popularna jak piłka kopana czy inne kolarstwo.
Dziś, kiedy Kamil Stoch, choćby z racji wieku i „zmęczenia materiału”, nie jest już potencjalnie tak mocny jak kilka lat wcześniej, w sukurs, choć co najmniej kilka lat spóźniony, przyszedł mu los, który wymusił na PZN-ie zatrudnienie na stanowisku selekcjonera reprezentacji fachowca z prawdziwego zdarzenia. Nie będę się na naszych działaczach znęcał i nie napiszę, co by było, gdyby takiego, pełnego wiedzy, pomysłów i werwy fachowca zatrudnili, na przykład, zaraz po wyrzuceniu przez Apolla trenera Kuttina. Zwyczajnie sobie oszczędzę.
To co się dzieje z polskimi skokami przez ostatnie pół roku to pochodna kilku rzeczy. Na pewno nie miałoby to miejsca, gdyby nasi reprezentanci nie mieli, wszyscy jak jeden, iskry Bożej. I to jest bezdyskusyjne. Tyle, że tę iskrę trzeba umieć z gości wydobyć. To właśnie wymaga fachowości. To, że Maciej Kot to wielki talent to ja, prosty kibic, wiedziałem od czasu kiedy ukończył 14 lat. Trzeba było jednak ponad 10-lecia, żeby w niedzielę stanął w końcu na pucharowym podium. Czy aby na pewno trzeba było? Moim zdaniem nie. Wystarczyło znacznie wcześniej zatrudnić w związku zawodowca. Trenera, który w ciągu paru miesięcy doprowadził gościa do poziomu, nie bójmy się tego słowa, mistrzowskiego. Dawid Kubacki przez lata skakał jak zrzucony z wieży worek ziemniaków. To, że nie musi tak być udowodnił już rok temu trener Maciusiak. Dziś skoczek z Nowego Targu ociera się, piąte zawody z rzędu, o czołową 10-tkę, a styl w jakim to robi jest jednym z najlepszych w peletonie. I tak by można jeszcze o Huli, o Żyle (choć wczorajsza dyskwalifikacja sprawę nieco zakłóca), za niedługo pewnie o Zniszczole (już są symptomy, jeśli ktoś pamięta co skoczek z Cieszyna wyprawiał w poprzednim sezonie, nie bójmy się tego słowa, wielkiej metamorfozy).
Po prostu. Mamy wreszcie u szkoleniowego steru pełną gębą zawodowca. Ponieważ mieliśmy kiedyś Małysza, a potem Stocha, to zasługiwaliśmy, choćby z tych powodów, jako kadra, na posiadanie takiego profesjonalisty. Niestety. Pan Tajner, przez lata, skutecznie takie rozwiązanie blokował.
Dziś, z każdym tygodniem coraz pełniej, przekonujemy się jak wiele znaczy szkoleniowiec. Nagle, jak ręką odjął (czy raczej dodał?), polscy skoczkowie, całą gromadą, nie boją się zajmować w skokowym peletonie poczesnych miejsc. W obu konkursach w Lillehammer, gdzie prawie zawsze szło nam, łagodnie rzecz ujmując, jak po grudzie, mieliśmy po sześciu skoczków w serii finałowej, z czego 5-ciu w najlepszej 20-tce zawodów. Nie pisząc już o tym, że dwóch liderów drużyny przez trzy konkursy z rzędu nie wypada poza czołową piątkę zawodów, a trzeci we wszystkich rozegranych dotąd zawodach tego sezonu mieści się w najlepszej 16-tce.
Przestaliśmy w końcu, i to jest bardzo istotny czynnik, kto wie czy nie równie ważny jak forma zawodników, odbiegać od czołówki sprzętowo. Może nawet, z tego co fama niesie, nieco ich w tej chwili wyprzedzamy.
And last but not least. Atmosfera w drużynie. Zrobiło się jak u muszkieterów Dumasa. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Tak powinno być zawsze. A z tego co wiemy, na pewno nie było.
Kamil Stoch, po 637 dniach bez podium, znów wygrywa zawody Pucharu Świata. Maciej Kot, po 3285 dniach oczekiwania na swoje pierwsze pudło 9liczę od pierwszego indywidualnego startu zakopianczyka w I lidze), spełnił wreszcie swoje marzenie. Czy kończenie zawodów w czołowej trójce wejdzie im obu od dzisiaj w krew?
Nie wiem. Widać, ze niektórzy z konkurentów są bardzo mocni. Jest ich, na razie, nie więcej jak pięciu, ale wyglądają wyjątkowo dobrze. I niech wyglądają. Mają prawo. Dla nas ważne jest co innego. Że polskie skoki w końcu wyglądają na miarę potencjału, jaki wytworzył się po tym wszystkim, co na początku obecnego stulecia nawyprawiał Adam Małysz. Szkoda tylko, że musieliśmy na to czekać aż tyle czasu. I że taki Kamil Stoch musiał z tego powodu stracić dwa lata kariery. A ci mniej utalentowani dużo więcej.
Inne tematy w dziale Sport