Jak psu buda, uważam. No więc tak:
Człowiek jest coraz starszy, więc nie w każdej kwestii może opierać się li tylko na własnej pamięci. Pamiętając o tym, przed przystąpieniem do napisania niniejszego tekstu wziąłem i sprawdziłem statystyki. I co się okazuje?
Tylko dwukrotnie w historii tej imprezy reprezentanci Polski zdobyli na mistrzostwach Europy w lekkiej atletyce więcej medali niż teraz. Były to lata tak odległe, że najstarsi górale ledwie je pamiętają. Na euroczempionacie w Budapeszcie, w roku 1966, zdobyliśmy łącznie 15 krążków, a cztery lata wcześniej w Belgradzie - 13.
Jeszcze wcześniej, bo w roku 1958, kiedy rzecz odbywała się w Sztokholmie, nasi lekkoatleci wywalczyli dokładnie tyle medali co w tym tygodniu. Tyle, że wtedy aż ośmiokrotnie grano hymn naszego kraju. To był zresztą rekord Polski w ilości wygranych na ME w historii. Nawet w rekordowym Budapeszcie było jedno zwycięstwo mniej.
Tyle o przeszłości. Teraz już tylko o tym co było w tym tygodniu. Było pięknie. I nie chodzi tylko o medale. One są oczywiście najważniejsze i przez ich prymat się wszystko w sporcie rozlicza, ale nie tylko z ich powodu nie musimy się wstydzić. Choćby tylko dzisiaj. Fantastyczna próba podjęta przez Polaka w maratonie. Samotne prowadzenie przez 25 km. Przez grubo ponad godzinę polski maratończyk był na ustach całego sportowego świata. Przeholował, zgoda. Mierzył siły na zamiary, a nie odwrotnie i przez to sromotnie przegrał nie kończąc nawet biegu. Ale czyż, szczególnie w kontekście tego, że równolegle „uruchomiono” inne rozwiązanie taktyczne, rozwiązanie jak się okazało skuteczne i zakończone medalem, nie można być z tej próby dumnym? Moim zdaniem nie tylko można, ale i należy. Dziewczyny ze sztafety 4x400m też medalu nie zdobyły. Ale piąte miejsce i ofiarna walka do ostatniego metra muszą budzić szacunek. To samo jak chodzi o skoczkinie wzwyż. To jest właśnie to. Komuś coś nie wychodzi, przeszkadza kontuzja lub niedyspozycja i natychmiast pustą przestrzeń wypełnia ktoś drugi i, jak się okazuje, jeszcze lepszy. Justyna Kasprzycka medalu nie zdobyła, ale wrażenie pozostawiła na skoczni najlepsze. Może nawet lepsze niż mistrzyni. Ja wiem, że za wrażenia to się ocenia łyżwiarzy figurowych, ale, po pierwsze, czwarte miejsce z wynikiem identycznym jak srebro to naprawdę jest duża sprawa, a ponadto ja się nie domagam dla niej medalu tylko doceniam jej wspaniały, choć nie medalowy, występ.
I tak jak to opisałem wyżej w stosunku do dnia dzisiejszego, startowali Polacy w Zurychu, w znacznej większości, przez cały Boży tydzień. Było dużo więcej czwartych i piątych miejsc. Takich, że do medalu było o włos. Były występy, które można uznać, w najgorszym razie, za bardzo dobre, choć nie zakończyły się nawet finałem (kliniczny przykład - Patryk Dobek).
Odkryliśmy kilka ogromnych rodzimego chowu talentów, o których ani my ani PZLA przed mistrzostwami nie miał pojęcia. I to jest, być może, jeszcze większa wartość od tych 12-tu medali i dwóch Mazurków Dąbrowskiego.
Przed nadchodzącymi w przyszłym roku MŚ, a przede wszystkim przed mającymi się odbyć za dwa lata igrzyskami, polska lekkoatletyka dysponuje w tej chwili naprawdę niezłym kapitałem. Mieszaniną niemałej grupy wyjątkowo doświadczonych i wyjątkowo jarych jeszcze mistrzów oraz nie mniejszą, jak się okazuje, ekipą młodej i bardzo utalentowanej młodzieży. Nie można tego zmarnować. Nie wolno wręcz.
Inne tematy w dziale Sport