Tyle czasu minęło od momentu kiedy Kozakiewicz, jakże zasadnie, pokazał Ruskim słynnego wała. Kozakiewicz od tego czasu zdurniał zupełnie (no bo jak inaczej tłumaczyć jego obecność na listach PSL?), ale co zrobił dla Polski to jego i nasze. Więc szacun pozostał. Obojętnie co jeszcze głupiego mu we łbie zakwitnie. Ale ja o czym innym.
Dzisiaj miał miejsce drugi najbardziej spektakularny, po moskiewskiej wiktorii AD 1980, sukces polskiej męskiej tyczki w historii. Nie, nie zapomniałem o Montrealu 76’ i złotym medalu olimpijskim Tadeusza Ślusarskiego. To było wielkie wydarzenie. Ale w Korei, po pierwsze, walka o to co najważniejsze, toczyła się prawie pół metra wyżej i, po drugie, muszkieterów było trzech! To znaczy w Moskwie i Montrealu też było po trzech, ale w Kanadzie Buciarski był co prawda piąty, za to Kozak wypadł raczej jak przez okno. Dzisiaj natomiast nasz ogromny talent, Paweł Wojciechowski, wyskakał złoto, nasz drugi wielki talent Łukasz Michalski dosłownie otarł się o podium kończąc konkurs na czwartym miejscu, a Mateusz Didenkow był siódmy. Cała trójka uzyskała rezultaty świadczące o osiągnięciu klasy światowej. I co ważne. Michalski i Didenkow w najwazniejszych, jak dotąd, zawodach w życiu, ustanowili rekordy życiowe. Wojciechowski tylko raz, tydzień temu zresztą, skakał w karierze wyżej niż dzisiaj.
Cudowny konkurs z sytuacją zmieniającą się jak w horrorze. Albo kalejdoskopie. Wszystko jedno. I w rolach głównych trzech polskich skoczków. Nie główny i stuprocentowy faworyt z Francji, który ledwo zmieścił się na podium, ale oni. Przyjemnie było patrzeć. I nie żałuję. Choć, miedzy nami pisząc, popełniłem grzech. Ciężki. Oglądałem to bowiem bezczelnie będąc w pracy. Ale myślę, że Pan Bóg mi go wybaczy. Jak myslicie?
Inne tematy w dziale Sport