Marit Bjoergen, najwybitniejsza w historii świata astmatyczka biegająca na nartach, została chyba zmuszona w dniu wczorajszym przez Justynę Kowalczyk do zażycia nieco większej dawki, zabronionego innym i będącego na oficjalnej liście anabolików, leku. Jednym słowem musiała była zwiększyć liczbę wziewów.
Zastanawiam się czy profilaktycznie zrobiła to przed sobotnim startem do biegu na 5 km klasykiem czy dopiero po przebiegnięciu znajdującego się na 3,1 km od startu punktu pomiaru czasu, na którym odnotowała, po raz pierwszy w sezonie, czas gorszy od Polki. Marit Bjoergen zażywa, moim zdaniem, jakieś specyficzne leki wziewne. Jeśli ktoś nie ma dużych kłopotów ze wzrokiem to łatwo przyjdzie mu skonstatować, ze Norweżka (nawet w porównaniu z zeszłym rokiem, gdzie już wtedy wyglądała jak Naim Sulejmanoglu) przybiera kształty coraz bardziej zbliżone do jakiegoś kosmicznego monstrum. Z kobiety pozostała jej jeszcze niebrzydka buzia, ale jak doskonale pamiętam, śp. Florence Griffith-Joyner była znacznie ładniejsza. Więc monstra z ładną buzią to nie jest żadne novum.
Obawiam się, ze jeśli lekarze nie zapanują nad astmą 3-krotnej mistrzyni olimpijskiej, a Kowalczyk będzie biegać jeszcze szybciej niż wczoraj, to Norwezka może przerosnąć nie tylko wszystkich najwybitniejszych dotąd narciarzy w historii tej dyscypliny ale również i samą siebie, co może spowodować że, na zasadzie znanej choćby z obserwacji balonów, pęknie. Z wielkim hukiem. Huk ten może być rzeczywiście niemożebny. Z tego powodu zaczynam się bać już nie tylko o Bjoergen, ale również o całą Skandynawię. Bo jak oni biedni ten fakt potem wytłumaczą? Nie mają w końcu takiej siły perswazji jak Rosjanie, Amerykanie czy Niemcy. A sam tupet i buta, które prezentują obecnie, nie wystarczą.
Inne tematy w dziale Rozmaitości