HareM HareM
130
BLOG

Z archiwum H.

HareM HareM Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Koń, który mówi, żeby zaspokoić swoją ciekawość i przyjrzeć się rzeczy z bliska, przygalopował aż z drugiego końca śródleśnej polany. Spojrzał na dyndające z jakie 1,5 m nad nim, obute cholewami, nogi i skrzywił się z niesmakiem. Jego nozdrza wyczuły trudny do porównania z czymkolwiek zapach. Przerzucony przez galąź drzewa jak przez poprzeczkę osiedlowego trzepaka właściciel nóg nie zaskarbił sobie sympatii zwierzęcia. Jego twarz, ukryta w zachodzącej na oczy uszatce i brudna jak jasna cholera, wydawała się cokolwiek znajoma, ale zapach zdecydowanie nie budził w bydlęciu żadnych skojarzeń. Pozytywnych, znaczy. Kojarzył mu się bowiem z jednym. Długo nie czyszczoną stajnią. Żeby na tym skończyć.

Wałkoń, bo tak nazwał swojego podopiecznego (ponoć na cześć jeszcze niedawno urzędującego prezydenta kraju, który stał się jego drugą ojczyzną) jego właściciel, jeszcze raz popatrzył w górę. Uszatka podniosła się, nie wiedzieć czemu, w górę odsłaniając twarz dyndalskiego i oczom zbaraniałego w jednej chwili zwierzęcia ukazał się jego osobisty pan. We własnej osobie.

Co tam robił i czemu tak capił, tego rumak zupełnie, ale to zupełnie, swym wątłym, końskim łbem na razie nie ogarniał. Na razie, bo miał nadzieję, że się tego wkrótce dowie.

Jego właściciel, do czasu ich dziwacznego i niespodziewanego dzisiejszego spotkania, nie miał specjalnych powodów, żeby taplać się w mokrawej stajnianej ściółce a potem schnąć w tym stanie na drzewie. Tak przynajmniej wydawało się Wałkoniowi. Więc generalnie trudno się dziwić, że odkrywając kto dynda tuż nad nim, zwierz z lekka zdurniał. I to w takim stopniu, że przez chwilę słowa z siebie wykrztusić nie umiał.

Wykorzystajmy więc, póki można, ten fakt i przybliżmy czytelnikowi postać jego pana. Postać, jakby to określil satyryk-klasyk, na twarzy której odbita była tragedia ostatnich siedmiu pokoleń rodziny.

Człowiek ten był w linii prostej potomkiem słynnych koreańskich hwarangów. W pewnym momencie historii, jakieś kilkadziesiąt lat przed tym, jak Wałkoń zdybał go wiszącego na drzewie, antenat naszego bohatera rzucił w kąt swój miecz natomiast zakupił „Kapitał” (żeby było trudniej – w wersji koreańskiej) i udał się w kierunku pólnocnym, aby tam, w spokoju ducha, zgłębiać go i wdrażać w życie. Ponieważ „Kapitał” najlepiej, z praktycznego punktu widzenia, wdraża się na obcych, antenat ów przezornie wlasne, osobiste dziecko wykształcił był na gajowego. W leśnym zaciszu młody Ga-Ju-Cha (bo takie imiona nadał synowi z góry przewidujący ojciec) mógł bez krępacji kontynuować inne własne zainteresowania, studiowanie Czerwonej Biblii ograniczając do zaledwie 3-4 godzin dziennie. Dwa z tych zainteresowań zajęły były szczególnie ważne miejsce w życiu tego świeżo skrojonego forest-lovera. Były to kobiety i szachy. Nie dziwi więc fakt, że już wkrótce nasz bohater, wychodząc naprzeciw krążącej o nim w całym podleglym mu lesie (i nie tylko) opinii, schlebiając zresztą przy okazji swojej próżności, zmienił nazwisko na Ma-Ru-Cha. Niezorientowanym wyjaśniam, że ostatni człon koreańskich nazwisk, tzw. rdzeń, jak uczą tego wszystkie dalekowschodnie podręczniki, jest niezmienny jak poglądy Adama Michnika i Kim-Ir-Sena i jego modyfikacja jest absolutnie niemożliwa.

Te dodatkowe zainteresowania przydały mu się (w części) w momencie kiedy, na mocy porozumienia o wymianie studentów i gajowych podpisanego przez Prawie Do Końca Zdemokratyzowaną Koreę i Prawie do Końca Ludową Polskę, trafił na wydział leśny SGGW.

Tam, na pierwszym (i jak się później okazało jedynym, w którym brał udział) wykładzie usiadł był obok istoty, która go z miejsca oczarowała. Była nią córka słynnego na cały kraj postrachu wszystkich kłusowników, gajowego Maruchy, Marysia. Wydziałowi dowcipnisie nazywali ją, ze względu na kolor włosów, Marusią lub, z zupełnie innego powodu, Marychą. Stosunkowo liczni, nawet biorąc pod uwagę ówczesną zażyłość obu naszych krajów, studenci z SoSo poszli w swoich żartach jeszcze dalej i wołali na Maruszankę Ma-Rusia albo, kiedy byli bardziej wcięci, Maja-Rasija.

Naszego bohatera urzekły w dziewczynie trzy rzeczy. Raz. Niebywała komunikatywność Marysi. O tym mówił mu zresztą każdy kogo o nią spytał. Zauważył, że prawie każdy z rozmówców po takiej wypowiedzi dziwnie się uśmiechał, ale uznał, że to widać cecha narodowa ludzi znad Wisły. Co prawda  co drugi z którym rozmawiał, jak słusznie skonstatował, nie był Polakiem, ale w końcu są dwie strony (połowy) medalu.

 Druga rzecz. O niej już z lekka tutaj wspomniano. Marysia była córką gajowego. I to kogo! Informacje o wyczynach jej ojca były podawane w prasie i telewizji koreańskiej z regularnością równą peanom na cześc Kim-Ir –Sena. Na marginesie: wódz poczuł się tym nieco dotknięty i w pewnym momencie informacje te nagle, wraz z redaktorami naczelnymi tych mediów, zniknęły ale  jest to, biorąc pod uwagę specyfikę idei reprezentowanych przez Kima, zupełnie usprawiedliwione. Dla młodego adepta sztuki leśnej Ma-Ru-Cha, gajowy Marucha był ucieleśnieniem najwyższych standardów służby leśnej w służbie Państwu, cokolwiek to znaczy i jakkolwiek to brzmi.

I rzecz trzecia, nie do przecenienia. Zbieżnośc nazwisk. Uznał ją za wyraźny znak z nieba. Albo z Kremla? Wszystko jedno. A znakom trzeba przecież wychodzić naprzeciw. Nie ma się więc co dziwic, że nie trwało długo i Ma-Ru-Cha się oświadczył.

Gajowy Marucha, on bowiem rzecz jasna rozpatrywał „wniosek”, najpierw nie bardzo miał ochotę na taką kolej rzeczy, ale w końcu widząc, że wartość rynkowa córki drastycznie spada, machnął ręką i poszedł do pubu się napić. Mogło to oznaczać tylko jedno. Nowe otwarcie w stosunkach polsko-koreańskich.

Perspektywy jakie w jednej chwili ukazały się przed Maruchami i Ma-Ru-Chą oraz ich efekty wymagają osobnego, wnikliwego, opracowania. Co, jak odgrażał się jeden z biografów Maruchów, wkrótce  może nastąpić. W każdym razie on nie wyklucza.

 1997

HareM
O mnie HareM

jakem głodny tom zły, jakem syty to umiem być niezły

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości