Dzisiaj mija 10 lat od dnia kiedy Robert Korzeniowski zdobył w Sydney swoje drugie na tych igrzyskach złoto. Po sukcesie na 20 km, na którym to dystansie zwyciężył tydzień wcześniej, wygrał również chód na 50 km.
Chód to nie jest specjalnie medialna konkurencja sportowa. I tym tylko można tłumaczyć to, że największy, przynajmniej jak chodzi o zdobyte trofea, polski sportowiec wszechczasów nie cieszy się adekwatną do tychże sukcesów popularnością i mirem. A powinien. Nie ma u nas sportowca, który cztery razy zostawał mistrzem olimpijskim (oprócz 2 złotych medali w Sydney – złoto w Atlancie i złoto w Atenach), 3-krotnie stawał na najwyższym stopniu podium mistrzostw świata (1997, 2001 i 2003) oraz dwa razy mistrzostw Europy (1998, 2002). O brązowym medalu mistrzostw świata 1995 i ukradzionym mu w bramie stadionu wicemistrzostwie olimpijskim w Barcelonie nie wspomnę.
Dziesiątki tytułów mistrza Polski, najlepszy wynik (rekordów świata się, w tym czasie przynajmniej, nie notowało) w historii chodu na 50 km i tym podobne rzeczy to inne, mniej prestiżowe od medali największych imprez, ale także świadczące o klasie zawodnika, elementy jego długoletniej kariery.
Podniecają nas dzisiaj, nie szukając dalej niż lekkoatletyka, Bolt, Cantwell czy Isinbajewa. Ale ci ludzie znaleźli lub ciągle znajdują swoich pogromców. Robert Korzeniowski w swojej koronnej konkurencji był przez 8 lat, z przerwą na jedne jedyne zawody w roku 1999, NIEPOKONANY. Który lekkoatleta może się tym pochwalić? Nawet Edwin Moses wymięka.
Komentarze
Pokaż komentarze (9)