26 lat i… po rekordzie.
Stało się to, co jeszcze dwa, trzy lata temu wydawało się zupełnie nieprawdopodobne i niemożliwe. Washington Capitals dostali ostatniej nocy mocno w trąbę, ale w połowie spotkania cieszyli się tak, jakby właśnie, 10-ty raz z rzędu, zdobyli Puchar Stanleya. Ich kapitan bowiem, rosyjski hokeista, Aleksander Owieczkin, strzelił dziś swojego 895-go gola w sezonie regularnym NHL. Tym samym pobił, wyśrubowany wydawałoby się do niewyobrażalnej liczby, dotychczasowy rekord ustanowiony 26 lat temu przez kanadyjską ikonę tego sportu, Wayne’a Gretzky’ego. Legenda z Ontario ma na koncie o jedną bramkę mniej.
Co ciekawe. Żeby zdetronizować Wielkiego Wayne’a Rosjanin potrzebował 1487 spotkań. Dokładnie tyle, co kiedyś Kanadyjczyk, żeby go ustanowić.
Druga ciekawostka. Gretzky, żeby pobić rekord swojego poprzednika, którym był równie słynny wówczas Gordie Howe (802 gole), potrzebował 16-tu sezonów. Zrobił to w wieku 33 lat. Owieczkin gra w NHL 20-ty sezon (tyle samo sezonów rozegrał w niej Gretzky) i ma lat 39. Tyle samo, ile miał Gretzky kiedy strzelał w lidze ostatniego gola i kończył karierę.
Mamy niewątpliwie do czynienia z wydarzeniem historycznym. Przy czym fanom Owieczkina należy uzmysłowić jedno. Rekord ilości bramek strzelonych w NHL (mam na myśli i sezon zasadniczy, i play-offy) nadal należy do starego mistrza. Gretzky strzelił łącznie 1016 goli (894+122). Rosjanin ma ich aktualnie na koncie dokładnie aż o 49 mniej, bo 967 (895+72).
Czy i tutaj wyprzedzi Wayne’a? Nie jestem aż tak przekonany. Ilością w play-offach, nie tylko w najbliższym czasie, na pewno mu nie dorówna. A czy łącznie? Musiałby albo w przyszłym roku grać na poziomie tegorocznym, albo bawić się w Jagra i pykać po kilka goli do 50-tki. Chyba by mu się nie chciało.
Z jednej strony to fajnie, że ktoś pobił rekord „nie do pobicia”. Z drugiej trochę żal. Bo Wayne Gretzky to był taki mój przyjaciel. Przyjaciel oczywiście platoniczny, bo znaliśmy się, że się tak wyrażę, jednostronnie. To znaczy ja jego owszem, a on mnie niekoniecznie. Ale utożsamiałem się z nim, bo był debeściak, a jednocześnie jesteśmy rówieśnikami. Urodziliśmy się nawet w tym samym miesiącu (przy czym spokojnie, skoro mogłem tak robić z trzy dni młodszym kumplem z klasy, to tym bardziej jemu mógłbym przyszyć ksywkę „Gówniarza”). I teraz zostałem z tym jego rekordem jak Himilsbach z angielskim.
Ale mówi się trudno. A może doczekamy (albo, co bardziej prawdopodobne, nasze prawnuki) dnia, że w NHL pojawi się taki „hokejowy Lewandowski”? Tylko pytanie czy to jest, akurat w hokeju. możliwe? Raz, że ten „Lewandowski” musiałby być kilka razy lepszy niż Czerkawski i Wolski razem wzięci. A dwa, że i tak by było chyba za cienko, bo Wayne i Owieczkin to w swojej branży odpowiedniki Messiego i Ronaldo. Ale co tam. Odpuszczam. Wystarczy mi „Lewandowski”. Byle bym dożył.
Inne tematy w dziale Sport