Po wczorajszym spotkaniu na szczycie dalej nie wiemy kto zostanie w tym roku mistrzem Hiszpanii. Wiemy natomiast coś innego. Z gry o mistrzostwo wypadł, moim zdaniem już definitywnie, zespół trenera Simeone. Wydaje się więc, że w tegorocznej układance o nazwie „La Liga” mamy o jedną niewiadomą mniej. Choć, jak wskazują wyniki z jesieni, w hiszpańskiej ekstraklasie niczego do końca, przynajmniej w tym sezonie, pewnym być nie można.
Ja jednak zaryzykuję i jeszcze raz głośno napiszę, że wczoraj Atletico Madryt utraciło wszelkie szanse na to, by dalej skutecznie uczestniczyć w wyścigu o tytuł mistrzowski.
Do 71-szej minuty wydawało się, że będzie zupełnie inaczej. Minutę wcześniej, przy biernej postawie najsłabszej, jak zwykle, formacji Katalończyków, zawodnicy Simeone prowadzili już 2:0. I wtedy zdenerwowany Inigo Martinez zdecydował się na rajd rozpaczy. Ponieważ się w tym rajdzie zapętlił, to na koniec nie mógł już do nikogo podać. Wiec kopnął na aferę w stronę Lewandowskiego. Polakowi, jak to ostatnio często, a nawet nagminnie, bywa, piłka za bardzo uciekła. Na szczęście nie na tyle jednak by jej nie dogonił przed spóźnionym obrońcą i, padając, nie oddał strzału z linii pola karnego. Strzału nie do obrony, choć pewnie panowie od prawdopodobieństw wyliczyli, że żeby to strzelić trzeba było cudu. Nie ma się co dziwić, że Oblak był całkowicie zaskoczony i bezradny.
Można powiedzieć, że Robert został w tym momencie sygnalistą. Dał bowiem kolegom sygnał, że nie wszystko stracone. Od tego momentu Barca znów, jak przy stanie 0:1, nie schodziła z połowy rywali. Efekt przyszedł już po kilku minutach i, dzięki Torresowi, zrobiło się 2:2. Mecz zaczął wyglądać jak walka bokserska w wadze ciężkiej, w której po serii ciosów przeciwnika druga strona wyprowadzała swoją. I tak trwało do 90 minuty, kiedy Yamal zdecydował się na kolejny niecelny strzał. Na nieszczęście dla Oblaka i spółki totalnie autowa piłka odbiła się od obrońcy, zmieniła kierunek i zupełnie zmyliła bramkarza. Cóż miało Atletico do stracenia? Niczym pospolite ruszenie ruszyli do przodu, nie bacząc co się dzieje w tyłach. Błąd przy wyprowadzeniu piłki, agresywny pressing Rafinii, profesorski spokój Torresa, kolejny gol i było po meczu.
Krajobraz po bitwie wygląda tak, że Atletico przeżuwa w kącie, a Barcelona oddycha pełną piersią mając nadal szanse na trzy trofea. Pytanie czy z taką obroną, z coraz starszym i coraz słabszym jednak Lewandowskim oraz coraz bardziej egoistycznie grającym Yamalem, będzie ją na to stać.
Ja, wielki fan Katalończyków, nie powiem, że jestem sceptyczny. Ale dystans do tych wielkich zamierzeń niewątpliwie mam. Nawet spory. Boję się, że na koniec sezonu, niczym guma z majtek, nie wyskoczył Real. Co prawda szczęśliwy dla niego Marciniak w La Liga nie sędziuje, ale jest w Hiszpanii masa arbitrów, którzy sędziują tak, jakby sami, bądź przez podstawione słupy, stawiali na Królewskich duże pieniądze w zakładach. A w Lidze Mistrzów, dziwnym trafem, też wszyscy sędziują od lat pod Real. Niejedno klubowe mistrzostwo Europy dla drużyny z Madrytu było efektem ich poczynań. Dlatego o jakichkolwiek szansach Barcelony na cokolwiek należy wypowiadać się bardzo ostrożnie. Albo wcale.
Inne tematy w dziale Sport