Wygląda na lekką zadyszkę Austriaków. Czy słusznie?
Tego, że Norwegowie wraz ze zbliżającym się terminem MŚ (których przecież, jakby nie było, będą gospodarzem) będą rośli w siłę, można się było spodziewać. Widać to już było zresztą w kilku poprzednich konkursach. Tak w Europie, jak i tydzień temu w Lake Placid.
W Sapporo tylko to potwierdzili. Szczególnie dzisiaj, kiedy Forfang miał porównywalne warunki skoku z resztą czołówki, a Lindvik wrócił wreszcie do dyspozycji na miarę swojego potencjału. Jak do tego dodamy kręcącego się cały czas w czołówce Sundala i fakt, że Granerud od tygodnia przygotowuje się do najważniejszej imprezy sezonu indywidualnie i też będzie w gazie, no to bójcie się wszyscy rywale. Łącznie z Austriakami, którzy w Sapporo wyglądali na jakby nieco wycofanych. Szczególnie lider klasyfikacji generalnej prezentował się ciut słabiej niż w poprzednich konkursach. Jakby zatracił charakterystyczny dla siebie błysk.
Oczywiście to są skoki. Ale tendencja się jakby zarysowała. Nie jestem natomiast pewny czy Samuraj, który wygrał wyraźnie oba konkury na Hokkaido, jest rzeczywiście w aż tak wysokiej dyspozycji, czy to raczej efekt kombinowania Japończyków ze sprzętem i ich niewzruszonej pewności, że ich nikt z tego powodu nie ruszy. Słusznej zresztą, jak się okazało. Proszę zwrócić uwagę, że aż pięciu z nich zdobywało w ten weekend punkty. A w sobotę trójka była w 10-tce!
W ogóle pan od sprzętu już się chyba na ten sezon wyczerpał i teraz to już będzie wolna amerykanka. To zdaje się oznacza że, jak zwykle zresztą, zostaniemy z ręką w nocniku. Jesteśmy technologicznie bowiem, jakby to kiedyś powiedziano, sto lat za Murzynami. Teraz już się tak nie mówi. Po pierwsze, bo to przecież bardzo niepoprawne politycznie jest. Po drugie, że niektórzy Murzyni są technologicznie rzeczywiście sto lat przed nami. Może akurat nie w skokach, ale co z tego, że akurat nie w skokach?
No więc idzie skokowe „nowe”. Jeszcze dwa, trzy tygodnie temu wydawało się, ze Austriacy zawojują nie tylko pierwszą połowę sezonu i T4S, ale cała zima się taka kroi. No i w pewnym sensie się kroi, bo dwa pierwsze miejsca w walce o Kryształową Kulę podopieczni Widhoelzla mają pewne już teraz. Kraft też wyglądał w ten weekend jakby lepiej niż w konkursach bezpośrednio po nokdaunie w Bischofshofen, więc bez walki miejsca na podium w klasyfikacji generalnej pewnie nie odda. Jednakże Forfang i spółka ewidentnie wchodzą (lider Norwegów już na niej od miesiąca zresztą jest) na wyższą orbitę. To samo Słoweńcy którym, dzięki taniemu i prostemu chwytowi taktyczno-marketingowemu, udało się spowodować, że pan od sprzętu już do końca sezonu (najprawdopodobniej, bo do końca to z nim nigdy nic nie wiadomo) będzie ich kontrolował tak, jak od początku sezonu, a w zasadzie całej swojej kadencji, kontroluje Austriaków i Niemców. Czyli nijak.
Zapowiada się więc w Trondheim niezła bitwa. Bitwa bez ograniczeń. Nie mam pojęcia kto z tego wyjdzie zwycięsko. Jeszcze tydzień temu stawiałbym stanowczo na tercet Tschofenig-Hoerl-Forfang. Po tym co zobaczyłem w Sapporo narzuca się wręcz, żeby listę kandydatów do splendorów trzeba jednak nieco poszerzyć.
Na tym tle, że jeszcze raz wrócę do naszych, wyglądamy jak siedem nieszczęść. I nie chodzi mi tylko o samych skoczków, choć tu rzeczywiście nie ma specjalnie na kim budować swojego optymizmu. Paweł Wąsek wygląda jakby apogeum tegorocznej dyspozycji miał już poza sobą. A przecież to apogeum nie powodowało tych samych emocji, co jeszcze niedawno występy naszych trzech muszkieterów. O tym uleciałym apogeum Wąska może świadczyć to, że dziś był słabszy nawet od Kamila. Reszta Polaków w ogóle nie wygląda. Przynajmniej w kontekście ewentualnej walki o jakiekolwiek trofea. Pretensji wielkich o to do nich nie mam. Tym bardziej, że są już, praktycznie bez wyjątku (myślę o tych z szansami na wyjazd do Trondheim), bardziej w wieku do zakładania skokowego Związku Emerytów i Rencistów tudzież branżowego ZBoWiD-u niż do sięgania po najwyższe laury na poziomie światowym. To, że nie mają następców, to przecież nie ich wina. To jest w dużej mierze wina związku, który zgodził się w pewnym momencie na politykę Horngachera, który wybrał sobie czterech skoczków, którymi się zajął, a resztę miał też w czterech, ale literach. A Tajner z Małyszem temu przyklasnęli. No i mamy to, co mamy.
Nie polepsza nastroju i atmosfery dymisja Stoeckla. Ja nie wiem kto w tym sporze miał rację. Może Małysz. Niemniej wizerunku związku zdecydowanie ta sprawa nie poprawia.
Ostatnia rzecz. Mało czytelne reguły wyboru polskiej kadry na mistrzostwa. Rozumiem, że poza dyskusją są Wąsek (z racji wyników w sezonie) i Żyła (z racji obrony tytułu i zagwarantowanego przez FIS dodatkowego miejsca). Ale na czym będzie opierał się sztab wybierając pozostałą trójkę? Moim zdaniem przed mistrzostwami zawodnicy powinni odbyć wiarygodny sprawdzian. Albo i dwa. Skacząc w porównywalnych warunkach. Bo nie jestem przekonany czy taki Zniszczoł czy Wolny jest w tej chwili rzeczywiście lepszy od, na przykład, Stocha. Tylko dlatego, że się bardziej słuchają Thurnbichlera, jechać nie mogą. Nie twierdzę, ze Kamil ma jechać na mistrzostwa. Napisałbym nawet, że nie bardzo jestem do tego przekonany. Ale chciałbym mieć pewność, że wybór tych, na których stawiał będzie na mistrzostwach szkoleniowiec, jest wyborem OBIEKTYWNYM, opartym o jakieś AKTUALNIE RACJONALNE przesłanki. A nie o to, że Zniszczoł w zeszłym roku stał dwa razy na pudle, a Wolny w Neustadt dwa i pół miesiąca temu był ósmy. No bo jak tak, to przypomnę, że Stoch wygrał 39 konkursów PŚ, a na pudle tej imprezy stał razy 80.
I w tym optymistycznym nastroju oczekuję, niestety, tegorocznych mistrzostw świata w Trondheim.
PS Zapomniałem wspomnieć. Dzięki dzisiejszemu zwycięstwu Kobajasziego Japończycy wyprzedzili nas w "medalowej" pucharowej klasyfikacji wszech czasów. Zrównali się z nami w liczbie konkursowych zwycięstw (mamy ich po 99), a ponieważ więcej razy stali na drugim i trzecim stopniu podium, to są, po latach przerwy, znów przed nami.
Inne tematy w dziale Sport