HareM HareM
116
BLOG

Kolorowych wspomnień czar…

HareM HareM Rozmaitości Obserwuj notkę 12
„Rubin” i rok 1975

Zasadniczo to nie wiedziałem do jakiego działu to wrzucić. Profilaktycznie wrzuciłem do „Rozmaitości”, ale trafniejsze, być może, byłyby „Telewizja” albo „Sport”. Tyle, że „Telewizji” nie ma, a kategoria „Sport” to jednak trochę inna parafia niż to, o czym napiszę. Zwał jak zwał, a rzecz ma się tak.

50 lat temu, w lutym roku pańskiego 1975, mój Tata, zagorzały kibic sportowy, przypomniał sobie, że w kwietniu to przecież MŚ w hokeju są, a szykowała się niezła rąbanka (tak przynajmniej stało w gazetach) między Sowietami a Czechami. Przepraszam. Czechosłowacją.

BTW. Okazało się, że oba starcia dwóch ówczesnych gigantów były takie sobie (Rosjanie dwukrotnie dość wyraźnie wygrali trzema bramkami), emocji z tego tytułu było mniej niż się na to zapowiadało, ale ważne było co innego. Można się było wreszcie kapnąć, kto jest kto. W jednym z meczów było na pewno tak (tyle zapamiętałem), że Ruskie były na czerwono, a nasi południowi sąsiedzi na niebiesko. I tylko nowemu zakupowi Ojca należy zawdzięczać, że bez problemu oba zespoły dało się wzrokowo odróżnić. Ten nowy zakup to oczywiście radziecki telewizor Rubin, którego kineskop był większy niż silnik Stara.

Pierwsza transmisja to był właśnie mecz ówczesnych hokejowych „amatorskich” potentatów. Ojciec chodził dumny jak paw. „Widzisz ten kontrast, tę jakość, tę różnicę?” Co miałem nie widzieć. Byłem młody i oczy miałem dobre. W dodatku fajnie się tamte mistrzostwa oglądało, bo Polska była wtedy w sześcioosobowej (sic!) grupie A i, co ciekawe, znów się w niej utrzymała wygrywając dwukrotnie z USA. Dwa razy dokładnie jak Rosja z Czechami, trzema golami. A że Amerykanie wystawili jakisik studentów z łapanki? Kogo to obchodziło? Była euforia, a w naród szedł przekaz, że i w tym obszarze należymy do „światowych potęg”. I naród łykał. Jak to za Gierka. No więc potęgą byliśmy na świecie konkretnie piątą.

Apogeum związane z nowym kolorowym nabytkiem miało jednak dopiero nadejść. I nadeszło.

Był 19 kwietnia AD’75. Polska reprezentacja w piłce nożnej, opromieniona trzecim miejscem wywalczonym na MŚ’74, przystępowała do eliminacji do ME 1976. Napisałem „przystępowała” w sensie na poważnie, bo wcześniej, na jesień 1974, Polacy zagrali dwa mecze eliminacyjne z Finami, oba oczywiście w miarę łatwo wygrywając (wtedy mecze z takimi drużynami jak Finlandia nie stanowiły dla naszych reprezentantów problemu, mimo że nie grali oni w żadnych Barcelonach, Interach, Arsenalach czy innych Southamptonach). Zagraliśmy w składzie niemal identycznym z tym z mistrzostw globu. Jedyna zmiana to lewa obrona, gdzie Musiała zastąpił Wawrowski z Pogoni, a nie z Romy. Na przykład.

W domu gwar niczym na organizowanych tanim sumptem weselnych poprawinach. Lista obecności: Ojciec, ja, kilku kolegów Ojca z pracy (w tym dwóch z synami), kilku moich kolegów z klasy (podstawówka), wujek z dwoma kuzynami. Dodatkowo trzech najbliższych sąsiadów z klatki. Każdy z synem. Na koniec mój 5-letni brat, który był akurat w temacie lepiej zorientowany od niejednego dorosłego. Grubo ponad 20 osób. Słowem małpi gaj. ZOO, znaczy. Całe bractwo w pokoju cztery na sześć metrów. Dorośli na kanapie i na krzesłach, młodzież przeważnie w parterze. Trzeba było otworzyć drzwi na korytarz (przedwojenne budownictwo, więc przynajmniej szerokie były; korytarz też potężny, to i powietrza nie brakowało), żeby trzy osoby (wypadło chyba na wujka i kuzynów, którzy się nieco spóźnili) mogły oglądać spotkanie z przedpokoju. No i przeciskająca się przez tę ciżbę moja Mama, wręczająca gościom szklanki z jakąś lemoniadą czy czymś w tym rodzaju i paluszki, które ulokowała w szklankach na piwo, co spotkało się z dezaprobatą dorosłych męskiego rodzaju, którzy spodziewali się w tychże szklankach chyba czegoś innego. A wystarczyło się spytać mnie. Ja wiedziałem, że po Mamie, z definicji wrogu alkoholi wszelkich, niczego takiego spodziewać się nie można. Ale ja przecież nie o tym.

Jak pamiętam, mecz nie spełnił nadziei związanych z dużą ilością emocji i był dość nudnawy. Ale przecież, tak naprawdę, oni nie do końca po to przyszli. Chodziło, żeby oglądać TELEWIZJĘ W KOLORZE. I każdy dostał dokładnie to, po co przyszedł. Głównym bohaterem tego meczu był nasz Rubin.

Szokowały wyraziste kolory, które telewizor z siebie wyrzucał i nas wszystkich nimi oświecał. Włosi w swoich tradycyjnych, niebiesko-białych strojach i my, też tradycyjnie, w biało-czerwonych. Do tego zielona (naprawdę!) murawa. No coś pięknego!:)

Tak to było równo 50 lat temu. Kolorowo i kwieciście!

Jak już tak te eliminacje wspominam, to jeszcze jedna rzecz z nimi związana. Uwaga! Będzie anegdota.

Eliminacje przebiegały dla naszych falująco. Skończyły się, jak starsi pamiętają, unhappy endem. Okazały się zresztą początkiem końca Kazimierza Górskiego jako trenera reprezentacji (zwolniono go rok później po przegranym finale igrzysk w Montrealu, którą to porażkę uznano za dramat narodowy; notabene takie samo wicemistrzostwo olimpijskie osiągnięte, nie wiadomo czy nie na dopingu, 16 lat potem w Barcelonie, ogłoszono hucznie wielkim sukcesem i celebrowano przez wiele lat).

No więc eliminacje przebiegły, jako rzekłem, sinusoidalnie. Od euforii po wygranej 4:1 na Śląskim z Holandią (mecz niesłusznie uznawany przez niektórych za największy sukces Polaków w historii; w sumie mecz głupich błędów Holendrów), po rzucanie na piłkarzy gromów po 0:3 w Amsterdamie ledwie miesiąc później. W efekcie o awansie do finałów ME, które miały być rozgrywane, i były zresztą, w Jugosławii, decydował ostatni mecz w grupie, w którym Włochy podejmowały Holandię.

Sytuacja była taka, że praktycznie każdy sensowny wynik promował Holendrów. Wyjątkiem byłaby jedynie czterobramkowa porażka Pomarańczowych. Wtedy awans uzyskaliby… Polacy. Włosi nie mieli już na to żadnych szans i, praktycznie, grali o honor. Czyli tacy Polacy z kilku finałów MŚ w XXI wieku, tylko kilkadziesiąt lat wcześniej.

W przeddzień spotkania najpopularniejszy chyba wychodzący w Holandii dziennik, „de Telegraaf”, napisał w przedmeczowym komentarzu redakcyjnym, że jest ewidentnie po herbacie bo, cytuję: „Włosi czterech bramek nie są w stanie strzelić nawet na treningu”.

Na drugi dzień okazało się, że dziennikarz miał rację. Włosi zdołali strzelić Holendrom tylko jednego gola. No i do Jugosławii pojechał Cruyff z kolegami. A Kazimierzowi Górskiemu zaczęto robić pod górkę.

Pozdrawiam wszystkich starych kibiców. I wszystkie stare kolorowe telewizory też.


HareM
O mnie HareM

jakem głodny tom zły, jakem syty to umiem być niezły

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Rozmaitości