Smutne to bardzo.
Wielki mistrz, trzykrotny indywidualny złoty medalista olimpijski, trzykrotny triumfator Turnieju 4 Skoczni, mistrz świata na skoczni dużej, wicemistrz na małej i na mamucie, dwukrotny zdobywca Kryształowej Kuli, 39-krotny zwycięzca konkursów Pucharu Świata i 80-krotny podiumowicz tych zawodów, jedna z największych postaci w całej historii skoków narciarskich, od kilku lat jest cieniem samego siebie. Tej zimy jednak, jak się wydaje, posunął się dużo dalej. Został cieniem cienia.
Mimo to Kamil Stoch, z uporem godnym lepszej sprawy, nie kończy kariery. Zdecydował się rozmieniać ją na drobne. Nawet na bardzo drobne.
Oczywiście Kamil Stoch ma do tego pełne prawo. Mnie ani żadnemu kibicowi nie powinno być nic do tego. Każdy jest kowalem swojego losu. Jego decyzja.
Tym niemniej szkoda. Szkoda, że pożegnanie wielkiego mistrza z wielkim skakaniem przypomina stypę. Byłoby sto razy przyjemniej, gdyby odbywało się na takich samych warunkach jak niegdyś pożegnanie Adama Małysza.
Przypomnę. Wiślak w swoim pożegnalnym sezonie wygrał zawody w Zakopanem, zdobył medal MŚ w Oslo, stał łącznie aż 9 razy na pucharowym podium, w tym w ostatnich w życiu zawodach I ligi, dzięki czemu zresztą załapał się też na końcowe pudło tamtej edycji PŚ!
Tymczasem Kamil drugi sezon z rzędu niemiłosiernie przez cały czas się męczy. Poprzedni sezon definitywnie wykazał, że Polak nie tylko stracił kontakt z czołówką ścisłą, ale również z tą szeroko, a nawet bardzo szeroko, rozumianą. Powinien to być dlań jednoznaczny sygnał do tego, żeby odpuścić i zostać zapamiętanym jako skokowy Kamil I Wielki. I, zamiast szukać winy w trenerze, zawiesić narty na kołku. Zdać sobie sprawę z tego, że to, że jest jak jest, to nie wina żadnego Thurnbichlera ani jemu podobnych. Że „wina” leży w jego coraz starszym i nie umiejącym się już przystosować do licznych zmian w przepisach, organizmie.
Nasz mistrz uznał, że jest inaczej. I że Michał Doleżal, facet za którego kadencji Stoch de facto odpadł od czołówki, dokona cudu.
Jak było do przewidzenia, żaden cud nie nastąpił. Nie nastąpił, bo nastąpić nie mógł. Doleżal nigdy nie był żadnym drugim Kojonkoskim czy Horngacherem, a tylko ktoś tej kategorii mógłby wydobyć jeszcze ze Stocha wszystko najlepsze, co w nim zostało. Jeśli zostało, bo Stoch wygląda na totalnie wypalonego i każdy jego skok wygląda jakby odwalał robotę zrezygnowanego Syzyfa.
Nie wiem czemu ma służyć wypowiedź ojca skoczka, który sugeruje, że to przez to, że chorągiewką macha Kamilowi Thurnbichler, a nie Doleżal. Pomijając nawet fakt, że jest groteskowa, to napina i tak nie najlepszą atmosferę w kadrze.
Ja myślę tak. Kamil ma jechać na zawody do USA. Marzy mi się, żeby tam wygrał, zaliczył 40-ty triumf w PŚ i ogłosił zakończenie kariery.
Obawiam się jednak, i myślę, że nie jest to obawa bezpodstawna, że to nie nastąpi. To znaczy ani nie wygra, ani nie skończy kariery. I będzie dalej kroczył ścieżynką, którą wytycza od kilku lat Simon Ammann. Czyli w zaparte startował w zawodach bez sukcesów, blokując jednocześnie, ze względu na ograniczenia ilościowe każdej reprezentacji, start innym.
Dla mnie to nie tyle błędny, ile obłędny kierunek. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść.
Inne tematy w dziale Sport