Puchar Konfederacji, czyli drużynowe mistrzostwa świata zwane od niedawna, chyba żeby było głupiej, Billie Jean King Cup.
Dobrze się stało, że Iga pojechała na te zawody. Mogliśmy się przekonać, że dystans między nią, a wąsko czy szeroko rozumianą czołówką, dość znacznie się skrócił. I że dalej, mimo że Wiktorowskiego z nią nie ma, nie jest jej łatwo wygrywać. Również z tymi, z którymi ma mocno dodatni bilans. Wszystkie te mecze, owszem, wygrała, ale wszystkie w trzech setach, a w przynajmniej dwóch z nich było przez większość spotkania na żyletki.
Z drugiej strony Polka jest świeżo po zmianie trenera, którego w Maladze w dodatku nie było. Dlatego jej występ odbieram optymistycznie. Bo, de facto, DAŁA RADĘ. Pokonała w ciągu kilku dni, a o to przecież chodziło, nr 12, nr 26 i nr 4 na świecie. Wziąwszy pod uwagę okoliczności poprzedzające ten występ, mam na myśli to całe zamieszanie związane z rozstaniem z Wiktorowskim, długą przerwę w grze, poszukiwania nowego coacha oraz, last but not least, czas potrzebny do dopasowania i dotarcia się z Fisettem, to nie mamy prawa narzekać. Iga zrobiła swoje. I dała sygnał, że jest szansa, i to w niedługim czasie, powrotu do dyspozycji z pierwszego półrocza.
Podsumowując to, co pokazała w Maladze. Szału może nie było, bo chyba jeszcze być nie mogło, ale było naprawdę przyzwoicie. I, momentami, pojawiły się symptomy tego, że w nowych okolicznościach przyrody Nasze Dobro Narodowe wcale nie musi przestać być najlepsze na świecie. Tyle na temat Igi.
O pozostałych naszych tenisistkach aż tak ciepło napisać się nie da. Cały dorobek Fręch to jeden wygrany set z Bouzkovą, a Linette, mając znacznie, bo prawie dwukrotnie, wyższy ranking od rywalki, przegrała dość wyraźnie mecz z Bronzetti. Do tego Kawa, która w decydującym o awansie do finału meczu debla z Włochami robiła za statystkę, a w zasadzie piąte koło u wozu, bo wyglądało jakby Iga grała sama. Przy czym nie do tej trójki miałbym pretensje o porażkę. Myślę, że dużą cześć winy musi wziąć tu na siebie kapitan naszej reprezentacji, Dawid Celt.
To on, znając dotychczasowy bilans Linette z Sorribes Tormo, wyznaczył Magdę do tego pojedynku, kiedy dużo sensowniejszym wydawało się desygnowanie do niego Magdaleny Fręch, której bilans meczów z Hiszpanką jest remisowy. Linette, co prawda, wygrała, ale koszty z tym związane okazały się ogromne. Mieliśmy ją praktycznie z głowy do końca turnieju. W meczu z Włoszką, rozgrywanym w końcu dopiero dwa dni później, Polka wyraźnie ustępowała rywalce i niech nas nie mylą suche liczby związane z końcowym wynikiem. W każdym elemencie gry Bronzetti przeważała. I nie wiem czemu odnosiłem wrażenie, że głównie z tego powodu, że była znacznie świeższa.
Magdalena Fręch miała najlepszą w życiu drugą połowę, a szczególnie końcówkę, sezonu. Sezonu, po którym wylądowała na 25-tym miejscu w rankingu, a tydzień wcześniej była jeszcze trzy miejsca wyżej. Dlaczego to nie ona, a Linette zagrała z Włochami? Bo co? Bo przegrała z Bouzkovą? Linette też by przegrała, a Fręch, oprócz pierwszego seta, grała z Czeszką na żyletki.
I kolejna rzecz. Wystawienie Kawy w deblu z Włochami. Ok. Zagrała dobrze z Czechami. Nikt tego nie neguje. Ale tylko raz ma się dzień konia! Skoro Celt nie wystawił Fręch w singlu, dlaczego nie pozwolił jej też zagrać w deblu? Że brak zgrania z Igą? A Kawa to niby dzień wcześniej, przed przystąpieniem do meczu z Czeszkami, jak była z nią zgrana? Fręch, o ile wiem, parę pomniejszych sukcesów w deblu odniosła. Wiec grać chyba w tego debla umie. A wziąwszy pod uwagę, co pokazywała jesienią w singlu, to chyba jej się ten występ u boku Igi, jak psu buda, należał. Tym bardziej, że mógł to być, i jak się okazało był, ostatni występ Polek w tej edycji Pucharu.
I tak, miast drużynowego mistrzostwa świata (bo, przy całym szacunku dla Słowacji i tego czego w Hiszpanii dokonały, roznieślibyśmy je w finale tak samo jak zrobiły to Włoszki), odpadliśmy w półfinale. Oczywiście żadnego rozdzierania szat z tego tytułu nie robię, ale braku trofeum w gablocie szkoda. I obarczyć tym trzeba, jak sądzę, kapitana. Do którego poza tym nic nigdy nie miałem i nie mam. Być może z ławki trenerskiej widać to było zupełnie inaczej niż z odległej ponad tysiąc kilometrów kibicowskiej kanapy, ale nic nie poradzę, że akurat tak to widzę.
Na koniec kwestia formuły tego turnieju. Nie podoba mi się, że jest tak, że jedna zawodniczka może w jednym meczu reprezentacji, który przecież nie składa się z 20-tu pojedynczych spotkań, a zaledwie z trzech, wystąpić aż dwukrotnie. Skoro są dwa single i jeden debel, to tych trzech spotkaniach powinny zagrać CZTERY RÓŻNE zawodniczki. Wtedy możemy mówić o mistrzostwach drużyn, a nie duetów czy tercetów. Ktoś powie, że wtedy Polki odpadłyby rundę wcześniej. Po pierwsze nie wiadomo, a po drugie nie o wynik Polek chodzi. Tylko o zasady. Finał powinien być wygrany przez DRUŻYNĘ, a nie jedną czy dwie zawodniczki. Załóżmy, że Paolini, bo ma chyba też polskie obywatelstwo, a jak nie ma, to łatwo by go dostała, zagrałaby u nas. I wtedy, przez kilka lat z rzędu BJK Cup wygrywany byłby nie przez Polskę, a przez duet Świątek-Paolini. A schodząc bardziej na ziemię. Powiedzmy, że USA zdecyduje się wystawić Gauff i Pegulę. W singlu i w deblu. I jak reszta będzie wyglądać?
Dlatego uważam, że regulamin tego turnieju trzeba zmienić na „mój”. To też doda prestiżu imprezie, bo dany kraj, chcąc zdobyć mistrzostwo, będzie musiał wystawić więcej swoich najlepszych graczek. No i oczywiście zmienić należy termin rozgrywania tych finałów. Jest niedopuszczalne, żeby ten termin niemal nakładał się z WTA Finals.
Tyle o tenisie w tym roku. No chyba, że się skuszę na jakieś podsumowanie sezonu. Ale przy tak wyglądającej drugiej jego połowie nie mam, chwilowo, jakoś nastroju.
Inne tematy w dziale Sport