Miał być wielki mecz i… chyba mimo wszystko był. Jeśli chodzi o emocje to na pewno. Z poziomem, momentami, było różnie, ale piękne akcje i bramki Barcelony w drugiej połowie to w dużej mierze zrekompensowały. Z mojego punktu widzenia, rzecz jasna.
W pierwszej połowie kibice co chwila mieli do rozstrzygnięcia zgaduj-zgadulę. O ile centymetrów piłkarze z Madrytu spalą kolejną akcję. Podziwiam założenia taktyczne Flicka i opanowanie oraz precyzję obrońców. Przy tak szybkich graczach jak Vinicius i Mbappe sprawa wydawała się niezwykle niebezpieczna. Mimo to dali radę. W każdym przypadku, choć ze dwa razy było na żyletki.
Miała Barcelona w tym meczu, podobnie jak z Bayernem, trochę szczęścia, ale szczęście, to jakby np. pan Borek i pozostali kibice Los Blancos mieli co do wczorajszego meczu wątpliwości, sprzyja lepszym. Druga połowa jednoznacznie i bez wątpliwości wskazała zwycięzcę batalii. Piłkarze Realu, którzy w pierwszej połowie sprawiali wrażenie doładowanych czymś specjalnym baterii Duracell, jakby z lekka siedli. Zaczęły brać górę wyższe umiejętności techniczne Katalończyków, mniej liczyła się siła fizyczna Królewskich, którzy warunkami fizycznymi znacznie przewyższali rywali. Jak było i co się działo każdy widział. Bezapelacyjna wygrana Barcy, mistrz Hiszpanii i klubowy mistrz Europy kończył mecz na kolanach.
Nie wszyscy umieli to mentalnie zdzierżyć. Między innymi Ancelotti, który pod koniec meczu, miast doradzać swoim piłkarzom, skupił się na pretensjach do ławki rywala. Nie wiem o co tam chodziło, ale Real tak ma, jak przegrywa. Wszyscy są winni, tylko nie on. Dziwię się, że w tą stronę poszedł również Włoch, którego osiągnięcia są olbrzymie i niepodważalne, i który nie musi szukać usprawiedliwień w pozaboiskowych gierkach rywali.
A teraz o paru postaciach tego spotkania, które najbardziej wpłynęły na wynik. Zaczynamy, jak przystało, od MVP.
W sobotę zostało udowodnione, że można zostać wybranym graczem spotkania, nie trafiając z pięciu metrów do pustej bramki. Co ciekawe za ten wybór nie można mieć do wybierających większych pretensji. Lewandowski robił i zrobił w tym meczu ogromną robotę. Był pilnowany, na zmianę, przez dwóch, jak zwykle brutalnych, i to w każdym niemal wejściu, fizoli, z których każdy próbował go kopać lepiej od drugiego. A Ancelotti dokładał za każdym razem swoją cegiełkę (czemu się drugi raz bardzo dziwię), udając oburzenie, że ktoś te faule gwiżdze. Notabene sędzia wielokrotnie, szczególnie w pierwszej połowie, ich nie gwizdał. Obaj stoperzy stosowali swoją, sprawdzoną przez Real na Polaku od początku jego przeprowadzki do La Liga, słynną metodę kopania go kolanami w krzyże. W drugiej połowie Militao z Ruedigerem doszli chyba przez chwilę do wniosku, że rolę wypełnili i że Lewy ma już dość grania w piłkę, bo obaj odpuścili ścisłe krycie. No i dostali dwa gole w dwie minuty. Co jeden to ładniejszy od drugiego. Podobne bramki jak pierwsza Robert strzelał już i dla Borussi (np. z Schalke), i dla Bayernu (np. z Wolfburgiem), i nawet dla Barcy (chyba z Pilznem), ale w meczu o takim prestiżu to nie pamiętam. Po genialnym podaniu fantastyczne wyjście na pozycję, podniesiona głowa, ogląd sytuacji i precyzyjnie w róg zza pola karnego. Klasyka. Druga bramka równie cudna. Cała akcja. Na końcu doskonała centra między dwóch, źle ustawionych, brutali i wejście smoka, niesamowicie precyzyjny strzał głową i dziękuję. Naprawdę szkoda dwóch kolejnych niewykorzystanych (przepraszam za eufemizm) sytuacji, ale wtedy to już istniałoby niebezpieczeństwo, że Lewy zostanie ogłoszony w niedzielę prezydentem Katalonii, a on mi, raz, jakoś na polityka nie bardzo pasuje, a dwa że ja bym go chciał dalej oglądać na boisku. Przy czym z pięciu metrów do pustej bramki, nawet wtedy jak to nie rodzi konsekwencji, to chybić nie wolno. Bo znów jakiś troll, zamiast pamiętać o tych dwóch golach, będzie o tym pisał potem przy każdej okazji.
Wielki mecz Pedriego i Casado. Rosną z każdym spotkaniem. W tej chwili wygląda na to, że cała reszta pomocników będzie jedynie walczyć o to, by móc wskoczyć na trzeciego do tej formacji. Bez względu na to, jakie mają nazwiska.
I jeszcze jeden gracz, którego za wczorajszy mecz chciałbym wyróżnić. Inaki Pena. Jak to tak dalej pójdzie i warunkiem występu Polaka w pierwszym składzie będzie pojawienie się dużych błędów w grze Hiszpana, to Wojciech Szczęsny może odegrać w Barcelonie rolę podobną do tej, jaką niegdyś w Realu odegrał Jerzy Dudek. Przyspawanego do ławki. Przy czym nie byłbym sobą gdybym wykluczał możliwość występu Polaka w najbliższym meczu ligowym z Espanyolem. Flick tak może zrobić. A usprawiedliwienie znajdzie zawsze. Na przykład: „Dałem Peni odpocząć po wyczerpujących i stresogennych bardzo ważnych meczach”.
Jeszcze słowo o Rafinii. W pierwszej połowie zebrał od kolegów za egoizm (zasłużenie, bo nie musiało się przez to przecież tak ułożyć, jak się ułożyło), ale grzechy odkupił. Wspaniała wystawa do Lewandowskiego kiedy ten, w niezrozumiały sposób, nie skompletował hat-tricka i na koniec wisienka na torcie w postaci pięknego czwartego gola. Jest niesamowity. Główny kandydat na gracza miesiąca La Ligi.
Real? Cóż. Ma w tej chwili Viniciusa, ale jednym graczem nie da się wygrać każdego spotkania. Ponadto Barcelona to nie Borussia Dortmund.
Dwie rzeczy po tym meczu wydają się dość pewne. Barca idzie na mistrza, a Lewy po Pichichi. Z drugiej strony nie takie przewagi były w przeszłości niwelowane bądź nawet ścierane w proch. Więc chwilę jeszcze poczekajmy, drodzy kibice Barcelony. Patrząc oczywiście cały czas w przyszłość z dużym i uzasadnionym optymizmem.
Inne tematy w dziale Sport