Umówmy się. Szczęsny nie przyleciał do Barcelony, żeby siedzieć na ławce. On przyleciał po to, żeby Barca dalej miała realne szanse na tytuł mistrza Hiszpanii i żeby w Lidze Mistrzów zaszła jak najdalej. Oba te cele, z Inaki Peną w bramce, są z góry skazane na niepowodzenie.
Flick o tym wie. Na konferencjach opowiada różne bajki. Głównie po to, żeby Pena nie stracił przez najbliższy miesiąc motywacji. I żeby uspokoić tę część katalońskich kibiców, dla których długoletni związek Peny z klubem i jego pochodzenie jest, być może, ważniejsze od formy jaką prezentuje.
Czy Szczęsny spełni pokładane w nim nadzieje, to jest już inna sprawa. Życzę mu tego zresztą, choć nigdy za nim nie przepadałem, z całego serca. Ale nie po to przerwał emeryturę i wrócił do treningowego młyna żeby, wzorem Dudka, szorować kuprem po ławce rezerwowych. Przy czym, oddajmy to byłemu bramkarzowi Feyenoordu i Liverpoolu (bo Realu to tak średnio na jeża), on z emerytury do Królewskich się nie zrywał. On po prostu przychodził tam, będąc czynnym graczem, na wypadek gdyby Casillasa, nie daj Boże, spotkało to, co go nie spotkało, a spotkało teraz ter Stegena.
W zaistniałej sytuacji Barcelona zrobiła, moim zdaniem, najlepszą rzecz, jaką mogła zrobić. Za niewielkie, w zasadzie za żadne jak na nich, pieniądze pozyskała jakościowego zawodnika. Wobec którego za rok nie będzie miała żadnych zobowiązań i który nie będzie się jej co chwilę odbijał czkawką. To jest w ostatnim czasie, jak chodzi o klub z Katalonii, zjawisko wyjątkowo rzadkie. Nie będę sypał przykładami na mało przemyślaną i niespecjalnie trafioną politykę tego klubu. Ograniczę się do trzech. De Jong, Roque i Fati. Kontrakty nie wiadomo jak wysokie, a pożytku żadnego. Jak komuś te przykłady nie wystarczają, to niech jeszcze poszuka. Znajdzie.
No więc Szczęsny będzie grał w podstawowej 11-tce jednego z największych klubów świata. Klubu, który w dodatku cieszy się w Hiszpanii, Europie i na całym świecie, większą sympatią i szacunkiem niż by na to mogły wskazywać zdobyte przez niego trofea. Przynajmniej te na arenie międzynarodowej. Są kluby, które zdobyły w swojej historii więcej, na przykład Milan, a ich przynależność do „ulubionych” czy „wyjątkowo szanowanych” jest, w opinii przeciętnego kibica, zdecydowanie rzadsza. Do takiego to klubu po niby zakończeniu kariery, i to w roli człowieka, od którego będzie bardzo dużo zależeć, trafił „emeryt” Wojciech Szczęsny. Pomijając wszystko inne, szczerze zazdroszczę, bo każdy by chciał, żeby po przejściu na emeryturę, zamiast zostać zapomnianym, stać się, bez względu na okoliczności, języczkiem u wagi dla znaczącego podmiotu w branży, której oddałeś pół życia. Ja co prawda jeszcze na emeryturze nie jestem i wszystko jest możliwe, ale póki co, to się na taki mój come back w przyszłości nie zanosi. Stąd rzeczona zazdrość.
No i teraz. Barcelona, chyba najsłynniejszy po Realu klub na świecie, ma w pierwszym składzie dwóch Polaków! Nie mistrzów świata Argentyńczyków, nie wicemistrzów Francuzów, nie Brazylijczyków, nie zawodników innych reprezentacji, które liczą się na arenie reprezentacyjnej i prezentują poziom, którego nie trzeba się wstydzić, tylko przedstawicieli kraju, którego ligę sami Polacy nazywają „Ekstraklapą”, a której reprezentacja od paru dobrych lat, ze szczególnym uwzględnieniem okresu, kiedy kadrę prowadził imć Michniewicz, pokazuje antyfutbol.
No jaja, jak berety! I potem nie uważaj, że świat jest pełen totalnych paradoksów.
No to czego sobie w takim razie, w tym kontekście, życzyć? Pójdę na całość. Stać mnie, a co? Żeby Barca wygrała La Ligę i Ligę Mistrzów, Lewy zdobył Trofeo Pichichi i tytuł króla strzelców LM, a Wojtuś Pan zanotował największą liczbę czystych kont i w jednych, i w drugich rozgrywkach. Co przy numerach, jakie wycinają obrońcy Barcy, będzie niewątpliwie zadaniem zaliczanym do tych trudniejszych.
Teraz zejdę na ziemię. Jak się spełni połowa tych życzeń, to też będę zadowolony.
Vamos Barca, vamos Robert, vamos SZCZESNY!
Inne tematy w dziale Sport