Dzisiaj w nocy stała się rzecz niebywała. Rzecz, której jeszcze kilka dni temu bym się w życiu nie spodziewał. Magdalena Fręch wygrała swój pierwszy tenisowy turniej z cyklu firmowanego przez WTA.
To znaczy tego, że Polka kiedyś jakiś tego typu turniej wygra, wykluczać oczywiście nie można było. Ale żeby to była od razu 500-tka? I to turniej, który jeszcze rok temu miał rangę tysięcznika?
Oczywiście. Można marudzić, że najwyżej rozstawiona w tych zawodach tenisistka miała ranking 12. W dodatku była to Ostapienko, która jest zawodniczką bardzo nierówną, co też w Meksyku dało się zauważyć. Notabene ten argument, w ustach krytyków Igi Świątek na przykład, z wiadomych względów, wygląda słabo. Można pisać, że cała obsada, jak na pięćsetkę, była co najwyżej taka sobie. I na dowód wymieniać oprócz rzeczonej Łotyszki żałosną od wielu tygodni Collins, wyliniałą sportowo Azarenkę i coraz słabszą i niewytrzymującą nerwowo Garcię. I tyle, bo Magda, która gra jak gra i często nam wszystkim ciśnienie podnosi, była rozstawiona w Guadalajarze zaraz po tej czwórce. Przed Bouzkovą, przed Kudiermietową, przed Dolehide i zdecydowanie przed Krueger, z którą grała w drugiej rundzie. Co ciekawe przedmeczowe przewidywania buków były przed tym meczem zdecydowanie na korzyść wysokiej Amerykanki (64:36). Można się zastanawiać co nimi powodowało.
No więc, te potencjalnie najgroźniejsze, rywalki za mocne, de facto, nie były. Na dodatek, chyba jednak nie ze strachu przed Magdą, szybko się z turnieju wyeliminowały. Pozostała Garcia, którą Polka w półfinale wykończyła nerwowo. Tak jak niektóre z rywalek próbują, czasem skutecznie, wykończyć Igę. Przebijała i czekała aż się Francuzka wytrzaska. A ta trzaskała jak, nie bójmy się tego słowa, durna. Po autach, znaczy. I to w sytuacjach, w obu partiach zresztą (Polka wygrała półfinał, podobnie jak wszystkie inne mecze za wyjątkiem tego z Krueger, w dwóch setach), kiedy jej zwycięstwo w każdej z nich wydawało się przesądzone.
I to wszystko jest prawda. Tylko jakie to ma znaczenie?
Liczą się fakty. Fakty są następujące. Po zwycięskim finale z Australijką o polsko brzmiącym nazwisku Gadecki (nr 152 rankingu WTA i największa rewelacja turnieju, pokonała m.in. Stephens i Collins) Magdalena Fręch jest na najwyższym w karierze, 32-gim, miejscu w rankingu (w live-rankingu nawet 31-sza, bo Garcii z dniem dzisiejszym, jak widzę, zabierają, kto chce niech sprawdzi za co, 340 oczek i spada za Magdę), a w race’ie to nawet na 28-mym. Oczywiście w jej przypadku race nie jest aż tak ważny, bo jej straty, czego by do końca roku nie zrobiła, są na tyle duże, że myślenie o niej w kontekście awansu do WTA Finals wydaje się totalnie abstrakcyjną mrzonką. Natomiast jeśli Polce dobrze pójdzie w przynajmniej jednym z dwóch nadciągających, niczym tornado, chińskich tysięczników, to coraz bardziej realne staje się to, że w styczniowym Australian Open będzie jedną z rozstawionych zawodniczek, co się przekłada na to, że na kogoś ze ścisłej czołówki może natrafić najwcześniej w trzeciej rundzie. Co oczywiście ma wielkie znaczenie.
Jak napisałem w podtytule, Magdalena Fręch przyklepała dziś w nocy to, że na dłużej będzie numerem dwa polskiego żeńskiego tenisa. Ma nad Magdą Linette chwilowo 11 pozycji i 444 punkty przewagi w rankingu. W race’ie, który o tej porze roku jest w tym kontekście jeszcze bardziej reprezentatywny, ta przewaga jest większa. 18 pozycji i 572 oczka. Co każe domniemywać, że ten stan rzeczy, mam na myśli polską hierarchię, się trochę czasu utrzyma.
Trzeba życzyć Magdalenie Fręch jednego. Żeby, wzorem Magdy Linette, po największym w życiu sukcesie nie spoczęła na laurach. Niech idzie za ciosem. Ma swoje pięć minut. Niech to wykorzysta na ile się da.
Inne tematy w dziale Sport