Polka nabiera tempa. Jej akcje też.
Piszę ten tekst tylko z jednego powodu. Od jutra przez ponad tydzień będę odcięty od internetu, a tym samym od Salonu 24. Kontakt z tymi dwoma osobnikami wznowię grubo po zakończeniu US Open. Dlatego postanowiłem otworzyć klawiaturę.
Nie żebym się puszył. Daleko mi do tego. Tym bardziej, że Polka dotarła dopiero do ćwierćfinału i nie wiadomo czy czasem na nim nie zakończy swojej tegorocznej przygody z Nowym Jorkiem.
Ale muszę to napisać, bo pod poprzednim moim postem jeden z czytelników, i to tych, których zaliczałem wcześniej do kategorii, jakby to powiedział jeden z polityków, „lepszego sortu”, kazał mi się wstydzić za to, że przewiduję, że Świątek wygra amerykańskiego Szlema.
Żeby było śmieszniej to ja wcale tego, w przeciwieństwie do sytuacji sprzed dwóch lat, wszem i wobec nie ogłaszałem. Po prostu podałem warunek, który pozwoli Idze nie przejmować się w ogóle pozostałymi turniejami w tym roku w kontekście przewodzenia rankingowi WTA na koniec sezonu. Tym warunkiem jest właśnie wygrana w US Open.
Gość, nie dość, że nie zrozumiał przesłania, to jeszcze kazał mi się wstydzić tego, że mogę myśleć, że Polka w tym turnieju zwycięży.
Pal sześć jego nie najwyższe IQ. Ale dlaczego ktoś miałby się wstydzić tego, że wierzy w zwycięstwo numeru 1 na świecie. I nie chodzi nawet o to, że tenże numer 1 na świecie wygrał w tym roku 5 dużych turniejów, w tym Szlema i że zdobył medal na igrzyskach. Zastanawiam się jak ktoś, kto mieni się kibicem Świątek, może uważać, że należy się wstydzić w ogóle takiego przewidywania. Niepojęte.
No i teraz, choć ja jeszcze raz podkreślam, że dziesięć dni temu, podobnie jak dziś zresztą, ja wcale nie uważałem, że Iga ten turniej musi wygrać. To tylko on uważał, że ja tak uważam.
Jak wygląda ten ktoś ze swoim żałosnym komentarzem po tym wszystkim, co pokazała Świątek w trzeciej i czwartej rundzie?
A pokazała naprawdę solidną grę. Nie wiem czy to wystarczy na będącą aktualnie w bardzo dobrej dyspozycji Pegulę, a jeśli tak, to czy potem na świetnie wyglądającą w meczu z Paolini Muchovą (zakładam, że Czeszka poradzi sobie z Brazylijką). O ewentualny finał jestem spokojny już nieco bardziej, bo oprócz Sabalenki nie widzę nikogo, włącznie z Chinką, kto mógłby w tym finale w jakikolwiek sposób Idze zagrozić. A z Sabalenką, jeśli chodzi o finały, to Iga ma, zdaje się, stosunek 4:1. I, bez względu na to co myślą o tym tzw. eksperci z WTA i Eurosportu, to Polka, a nie Białorusinka, powinna to spotkanie wygrać.
Tak czy inaczej. Dziś wiemy jedno. Iga wróciła do dobrej formy. Czy to jest forma mistrzowska to się okaże w najbliższych, oby, trzech meczach. Widać też, że zaczyna jej służyć granie wieczorne. Osobiście się tego trochę obawiałem, ale widzę, że wychodzi jej to, przynajmniej na razie, lepiej niż sesje poranne. Co zresztą pewnie spowoduje, że ćwierćfinał z Pegulą "losowo" zagra w południe.
Zanim pożegnam się na tydzień z internetem i telewizornią, obejrzę jeszcze w nocy mecz Żeng z Sabalenką. Myślę, że to któraś z nich stanie najprawdopodobniej naprzeciw Igi, gdyby ta się do niego dostała, w sobotnim finale. Przy całym szacunku dla drugiej pary ćwierćfinalistek dolnej połowy drabinki, trudno posądzać Navarro, a tym bardziej Badosę, o to, że poradzą sobie z aktualnym numerem siedem, a jeszcze trudniej, że z numerem dwa na świecie.
Zapowiada się wielkie tenisowe święto. Już żałuję, że nie będę tego, na bieżąco, widział.
Ale są rzeczy ważne i ważniejsze.
Inne tematy w dziale Sport