Jak każdy kto mnie czyta wie, jestem zagorzałym fanem Naszego Dobra Narodowego. Bez względu na wzgląd, a tych względów by się, być może, trochę zebrało. Po prostu. Żeby być jej oddanym kibicem nie muszę się z nią zgadzać we wszystkich kwestiach. Lepiej. Nie muszę się z nią zgadzać w żadnej. Mnie interesuje Iga tylko jako tenisistka. I jako tenisistce, nawet jak już do końca życia będzie w każdym turnieju odpadać w pierwszej rundzie, będę jej dozgonnie wdzięczny za wszystko co zrobiła dla Polski, a przy okazji dla mnie. Za te wszystkie emocje oraz fantastyczne i niezapomniane chwile których, w takich ilościach w każdym razie, nie dostarczył mi wcześniej, tak mi się wydaje, żaden polski sportowiec.
Dlatego to, co tutaj za chwilę napiszę, nie będzie żadnym dołączaniem do chórów wujów, które ostatnio, po porażkach we wczesnej fazie Wimbledonie i na igrzyskach (co by nie napisać, to mimo sukcesu w postaci medalu, też ją tam poniosła, i stąd te, irracjonalne w kontekście zdobycia brązu, wrzaski rzeczonych) znów podniosły wraże łby, ale wynika z głębokiej troski o kondycję, przede wszystkim psychiczną, naszej najlepszej aktualnie sportsmenki. Otóż.
Nastawiłem sobie budzik na pierwszą w nocy, obudziłem się nawet i oglądnąłem prawie cały mecz. Prawie, bo początku trzeciego seta o prostu nie chciałem widzieć, a akurat na jedynce kończył się film z Van Damme. Nie o trzecim secie zresztą traktuję.
To było niesłychane. Do stanu 6:0, 5:2 i 40:15 Iga robiła dosłownie co chciała. Trochę tez z powodu słabości rywalki, ale głównie dlatego, że świetnie grała. Wszystko wychodziło, wszystko wchodziło (w kort), świetnie serwowała (i nie chodzi tylko o 6 czy 7 asów, które na ten moment miała), rewelacyjna gra po linii, rewelacyjna gra po crossie. No dosłownie wszystko na najwyższym poziomie.
I nagle, mając dwie piłki meczowe, a więc sytuację komfortową, Polka je przegrywa i wszystko, jak po ciosie oberwanym nie od Szeremety, a od Claya, odwraca się o 180 stopni. Kameleon nie jest w stanie tak szybko się przekolorowić jak Iga potrafiła nagle obniżyć swój poziom gry. Jest prawdą, że Graczewa zaczęła grać dużo lepiej niż wcześniej. Ale reakcja Igi na to, że rywalka sobie dobrze poczyna, budzi mój niepokój. Nie pierwszy raz bowiem się zdarza, przy czym nigdy jeszcze nie nastąpiło to w tak klarownej sytuacji i, wydawałoby się, przesądzonej sytuacji, że Polka nie tylko nie potrafi zamknąć sprawy, ale wpada w jakiś nerwowy amok, psuje piłkę za piłką i gra jak gdyby była w rankingu przynajmniej ze sto pozycji niżej. Kto tego meczu nie oglądał niech sobie wyobrazi, że Świątek tego wygranego seta przegrała. Rzecz, jeśli się na poważnie weźmie pod uwagę to kim jest i z kim grała, nie tyle niezrozumiała, co niemożliwa do wyobrażenia. A jednak tak było.
Czytałem jej pomeczową wypowiedź. Twierdzi, że wynik jaki uzyska w tym tygodniu jej nie interesuje. Mogę to zaakceptować, ale to chyba nie powód, żeby przegrać seta prowadząc w nim 5:2 i 40:15?
Nie chcę być posądzany o jakąś ultra antywiktorowskowatość, ale wydaje mi się, że repertuar i wachlarz uderzeń czy zagrań Igi, po których zdobywa punkty, jeśli się nie zawęża, to na pewno nie poszerza. Pamiętam sytuacje za kadencji Sierzputowskiego, kiedy Polka nie raz, nie dwa, stosowała skróty, i to udane, nie stroniła też od slajsa. Teraz tych zagrań nie stosuje w ogóle. A jak już, to chyba przez przypadek (zdaje się z Jabeur w Cancun przy piłce meczowej, bo wiatr zawiał). Przy czym pal licho. W końcu na razie wygrywa. Choć, ze względu na ten coraz węższy wachlarz, coraz większym, jak się zdaje, kosztem. Ale te coraz częstsze, nazwijmy je, ataki nagłej, spowodowanej lepszą grą rywalek, nerwowości dające w konsekwencji totalną niemoc na korcie, to jest to, co musi martwić. I mnie osobiście martwi. Mam nadzieję, że panią psycholog też. Tyle, że ja mogę poprzestać na martwieniu się, a ona musi na to znaleźć jakieś antidotum.
Cieszy w Cincinnati co innego. W drugiej rundzie tysięcznika była tym razem nie tylko Iga. Awansowały też do niej obie Magdy. Dziś po południu (Linette) i w nocy (Fręch) powalczą o rundę trzecią. W pierwszej pokonały rywalki z bardzo wysokiej, jak na nie, półki. Jedna Boulter (nr 31 rankingu WTA), a druga Bouzkovą (nr 38). Czyli tenisistki o wyższym od siebie rankingu. Teraz poprzeczka idzie jeszcze wyżej. Naprzeciw Linette stanie Samsonowa, a z Fręch będzie rywalizować aktualna mistrzyni olimpijska z Paryża, Żeng. Przesadnym optymistą co do losów tych spotkań być więc nie można. Ale pomarzyć każdemu wolno. Idze która, jak wspomniałem, nie przywiązuje ponoć wagi do wyniku uzyskanego w Ohio, wypada jednak wygrać z Kostiuk, którą zresztą ograła ostatnio jak dziecko. W przeciwnym przypadku, jak znam życie, pojawią się głosy podobne do tych, które miały miejsce po jej zeszłorocznej porażce w Wimbledonie ze Switoliną. Więc na co to komu?
Ja uważam tak. Trza przestać się trząść jak osika w sytuacjach, kiedy gra jest wyrównana. A jak nie, to po prostu nie doprowadzać do tej wyrównanej gry. I to jest moja podpowiedź dla Igi. Proste jak budowa cepa.
BTW. Czy ja już kiedyś informowałem, że badania wykazują, że lwice budzą generalnie znacznie większą sympatię od kameleonów? I nie trzeba do tego jakiś głębokich naukowych analiz. Wystarczy spojrzeć jak reaguje na jednych i drugich publika. Także tenisowa.
Inne tematy w dziale Sport