Przy czym o tym, co napisałem w podtytule, podyskutujemy przy okazji kolejnego felietonu. Tymczasem podsumujmy dzisiejszy dzień. W telegraficznym skrócie, bo w końcu jak Kuba Bogu, tak Bóg winien Kubie. Późno to zrozumiałem, ale lepiej późno niż wcale. No więc tak.
Zdobyliśmy jednak ten 10-ty medal. Praktycznie w ostatniej konkurencji mistrzostw, w której Polska wystawiła swojego reprezentanta. Daria Pikulik zdobyła srebro w torowym wieloboju omnium.
W pozostałych konkurencjach tak jak w znakomitej większości w dniach poprzednich. Czyli bryndza.
Kolarz torowy Mateusz Rudyk był ostatni w półfinale w keirinie. Siłą rzeczy w finale go być nie mogło.
Rano, w maratonie pań, Aleksandra Lisowska ukończyła zawody na 36-tej, a Angelika Mach na 64-tej pozycji.
Szanowny Czytelniku! Tym sposobem kończymy olimpijskie notatki kłusownika. Będzie jeszcze, nawet w najbliższych dniach jak sądzę, postscritum w postaci podsumowania wyczynów naszej dwustukilkunastoosobowej (myślę tylko o samych sportowcach) reprezentacji, ale to już jakby poza cyklem.
Wszystkim, którzy przebrnęli przez ten 17-toodcinkowy serial serdecznie dziękuję za uwagę i wyrozumiałość. W sumie, jak tak patrzę teraz z dystansu, odwaliłem kawał solidnej, nikomu niepotrzebnej, roboty. Może nie niepotrzebnej, a bardziej nie odpłaconej. Nie odpłaconej przez sportowców. Przepraszam. Kilkudziesięciu odpłaciło. Wielu z nich z nawiązką. Ale niektórzy mogli by się naprawdę uderzyć w piersi. Najlepiej czymś ciężkim.
Na koniec z prywatnego ogródka, ale muszę. To, że nie będę oglądał zamknięcia igrzysk, jest chyba oczywiste. Po tej hucpie, którą zafundowała nam Francja na otwarcie, bałbym się. W domu nie ma co prawda chwilowo małych dzieci, ale ja też mam pewien próg, którego nie pozwalam nikomu w moich ścianach przekraczać. Raz, naiwny, dałem się nabrać. Więcej nie.
Inne tematy w dziale Sport