Po kolei. Prawie chronologicznie, znaczy.
Tuż po drugim półfinale stwierdziłem, że najwyższy czas wybrać się w trybie pilnym do otolaryngologa. No bo jeżeli jestem całkowicie głuchy, to jednak wypada.
Muszę być całkowicie głuchy, pomyślałem, bo po porażce w półfinale ważnego turnieju w ogóle nie słyszę głośnych wrzasków zawodowych hejterów, ani nawet zwykłego zawodzenia, nieprzeliczonych przecież, internetowych płaczków nad stylem w jakim przegrała największa faworytka.
I nagle Eureka! Oświeciło mnie. Wcale nie jestem głuchy! Po prostu. To nie polska faworytka przegrała, tylko kazachska. Nie Iga, a Rybakina. A dla Kazachów, dla wszystkich innych nacji oprócz naszej zresztą też, dojście do półfinału Wielkiego Szlema albo tysięcznika to sukces jest, a nie dramat i powód do odzierania tenisistki po półfinałowej porażce ze skóry i godności.
Niewielu spodziewało się półfinałowej wygranej Krejcikovej. Ja nie tyle się jej nie spodziewałem, co bardziej tego nie chciałem. Uważałem, że łatwiej będzie Paolini (w tym momencie była już w finale) pokonać w sobotę Kazaszkę niż Czeszkę. Wróćmy na chwilę do pierwszego półfinału. Poziom był taki sobie, natomiast emocje, jakie zaserwowały nam Włoszka i Vekic w trzecim akcie, rzeczywiście nieczęsto spotykane. Na koniec, jak to miało miejsce w kilku poprzednich takich stykowych sytuacjach, wygrała ćwierć-Polka. Nie dla wszystkich to pewnie specjalnie przekonujące, że ta polska krew to płynie w niej akurat dzięki absolutnie nie przypominającej wyglądem Polki mamie, ale nie pozostaje im nic innego, jak uwierzyć. Oczywiście to tak na zupełnym marginesie.
No więc nie wiem czy czekająca na finałową rywalkę po, powiedzmy sobie szczerze, wygranym z lekką domieszką farta swoim meczu, Paolini była do końca zadowolona z takiego obrotu sytuacji. To znaczy z tego, że drugi półfinał padł łupem Krejcikovej. Była albo nie była. Teraz natomiast na pewno nie jest.
Stało się, jak przewidywałem. Krejcikova okazała się dla Włoszki szalenie trudną przeszkodą. Na te chwilę nie do pokonania. Moje przewidywania, że szanse zdobycia tytułu przez Włoszkę, w sytuacji gdyby naprzeciwko niej stanęła dzisiaj zamiast Czeszki Kazaszka, szczególnie w kontekście tego co się stało, dalej trzymają się, i to jak najbardziej, kupy.
Finał, podobnie jak półfinał z Vekic, mógł stać na wyższym poziomie. To nie był mecz nawet zbliżony klasą do pamiętnego finału w Ostrawie z Igą, gdzie zagrania bardzo dobre przeplatały się z jeszcze lepszymi. Obie robiły dużo błędów. Jak na finał Wimbledonu dużo za dużo. Wygrała ta, która w końcówce miała nieco więcej farta. Dokładnie tak. Od początku trzeciego seta wydawało się, że Paolini, po wygraniu drugiego, nie będzie miała większych problemów z zamknięciem meczu na swoją korzyść. I tak było. Tyle, że do połowy decydującego starcia. Włoszka, mając na to dużą szansę, nie przełamała Czeszki przy stanie 3:3, a potem, zdekoncentrowana, straciła łatwo swoje podanie. I w konsekwencji przegrała.
Któryś z komentatorów Polsatu powiedział to podczas transmisji. Finały nie są od fajerwerków, tylko od wygrywania. I Barbora Krejcikova pokazała dzisiaj jak się to robi. Przy czym myślę, że ona tego akurat turnieju w ogóle nie wygrała formą, tylko głową.
Osobiście jej specjalnie nie lubię. Powód mam raczej poważny. Oglądałem mecz, w którym oszukiwała. Natomiast na pewno jedno w niej trzeba cenić. Potrafi wygrywać z najlepszymi. A z najlepszymi, jeśli to nie są pojedyncze i odosobnione „wybryki”, wygrywają tylko ci, którzy mają olbrzymi potencjał. Krejcikova go niewątpliwie ma. Długimi okresami potrafi go skutecznie chować i nikomu nie okazywać, ale jak już poczuje bluesa, to jest w stanie wygrać z każdym.
Iga Świątek, na pewno najwybitniejsza tenisistka obecnej ery, rozegrała w swojej kilkuletniej, jak dotąd, zawodowej karierze, 24 turniejowe finały. Potrafi je rozgrywać jak nikt. Z tych 24–ch przegrała jedynie cztery. Pierwszy, beniaminkowy, w wieku niecałych 18 lat w Lugano, co można spokojnie zrzucić (wiedząc w dodatku że przegrała go z, w najlepszym wypadku, drugoligową rywalką) na karb debiutanckiego stresu. W pozostałych trzech przegrała raz, po bardzo wyrównanym spotkaniu, z Sabalenką i dwukrotnie z… kim? No właśnie. Z Krejcikovą. Myślę, że londyńskie trofeum trafiło dzisiaj w jak najbardziej powołane ręce.
I na koniec o Czeszkach jako takich. Powiedzmy sobie jasno. To wyjątkowa dla Wimbledonu nacja. Wygrywały tam Novotna, dwukrotnie Kvitova, rok temu Vondrousova. No i najwybitniejsza w historii trawy tenisistka na świecie – Martina Navratilova, która zwyciężyła w Londynie aż 9 razy. Do tego grona dołącza dzisiaj kolejna przedstawicielka tego chyba najbardziej uzdolnionego tenisowo na świecie, przynajmniej jak chodzi o panie, narodu.
Inne tematy w dziale Sport