Lulu Sun, 23-latce z Nowej Zelandii, której w poprzednim tekście poświeciłem, z racji tego, czego dotąd w tegorocznym Wimbledonie dokonała, trochę więcej miejsca niż pozostałym ćwierćfinalistkom, nie udało się przebić kolejnego sufitu. Ćwierćfinałowy egzamin okazał się, niestety, za trudny.
Nie zmogły jej Chinki, nie zmogła Brytyjka, zmogła Donna Vekic, Chorwatka z Osijka (na melodię piosenki zespołu „2+1”, wszelkie prawa do dwuwiersza zastrzeżone). A mogło być inaczej. Kwalifikantka wygrała pierwszego seta, w drugim co prawda przegrywała 3:5, ale przy serwisie rywalki zmniejszyła przewagę. Wydawało się, że to pozwoli jej z powrotem nabrać wiatru w żagle i powalczyć o drugiego seta, a tym samym cały mecz. Nie pozwoliło. Przegrała swojego gema serwisowego. Po jeden w setach, a zaraz potem szybkie 1:6 w deciderze. No i jedzie do domu. Ale co tu, sobie i swoim kibicom, przysporzyła radości i emocji, to jej.
W drugim wtorkowym spotkaniu ćwierćfinałowym mieliśmy do czynienia z meczem do jednej bramki. Co jest o tyle zaskakujące, że w totalnej defensywie była pogromczyni Coco, Emma Navarro. Wynikowo mecz ten przypominał do złudzenia tegoroczny finał RG. Tyle, że Paolini wystąpiła w niedawnej roli Świątek. Tym razem, zamiast chłopcem do bicia, była tym, który bije. Mecz był krótki i nie było co zbierać. Na ciekawą rzecz zwracam uwagę. Zarówno Putincewa po meczu z Igą jak i teraz Navarro po meczu z Coco, były niezdolne do nawiązania jakiejkolwiek walki z kolejną rywalką. To może jednak numer 1 i 2 na świecie nie są takie słabe na trawie jak się niektórym wydaje? Przegrały, bo przegrały. Każdy ma prawo. Ale, jak widać, swoje piętno na turnieju, a przede wszystkim na tych, które je pognębiły, jednak odcisnęły.
Zmierza pewnie do finału Rybakina. W meczu ze Switoliną przegrała pierwszego gema w meczu i… na tym się przewagi Ukrainki skończyły. Natychmiast odrobiona strata, pewne wygrywanie swoich gemów serwisowych, a potem, w odpowiednim momencie, gem rywalki wygrany do zera i pierwszy set wygrany do trzech. W drugim dwa przełamania, choć oba nie przyszły łatwo, i po meczu.
Nie zobaczymy w półfinale Ostapienko. Nie zobaczymy, bo Krejcikova była lepsza. A na pewno sprytniejsza. Szybko przełamała Łotyszkę i do końca seta dobrze serwowała. To wystarczyło. Drugi set, pełen zwrotów akcji i przełamań, skończył się tie-breakiem, którego dość pewnie, bo do czterech, wygrała Czeszka. Tym samym zawodniczka, o której po pierwszej rundzie napisałem, że w meczu z Kudiermietową przegrała mecz o to, kto jest słabszy, w czwartek stanie naprzeciwko Rybakiny w walce o finał. To dowód na jedną z dwóch rzeczy. Albo na to, że nawet najlepszym jasnowidzom też zdarzają się wpadki, albo na to, że tak charakterystyczne dla wielu tenisistek falowanie formy jest permanentną cechą również tej zawodniczki. Osobiście jestem oczywiście za wersją numer nr 2:).
W półfinałach faworytki są dość oczywiste. Co oczywiście nie znaczy, że wygrają. Zarówno Krejcikovą jak i Vekić stać w tych meczach na zwycięstwo. Ale załóżmy, że półfinały potoczą się zgodnie z planem. Dojdzie wtedy do rewanżu za ćwierćfinał w Paryżu. Na zupełnie innej nawierzchni, co prawda, ale jednak. Grały ze sobą dotąd 4 razy, nigdy na trawie. Jest 2:2. Zapowiada się ciekawie.
Przy czym żywię nadzieję, mam swoje powody, że takiego finału nie będzie. Z drugiej strony, jeśli życzę Paolini wygranej w całym turnieju, to może lepiej, żeby był. Bo podskórnie czuję, że chyba łatwiej jej będzie grać z Rybakiną niż z Krejcikovą. Z Czeszką grała raz. Dawno i, w sumie, nieprawda. Co nie zmienia faktu, że baty były straszne. Takie jak ostatnio z Igą.
Inne tematy w dziale Sport