Wczoraj wieczorem polscy piłkarze, rzutem na taśmę, wywalczyli awans do finałów piłkarskich Mistrzostw Europy. Przy czym pojęcie „finały” jest nie dość, że mylące, to jeszcze bardzo pocieszne. Uczestniczyć w nich będą bowiem aż 24 narodowe teamy. Biorąc pod uwagę, że oficjalnie na naszym kontynencie funkcjonuje 47 mechanizmów uznawanych za państwo przez wszystkich plus jedno (Kosowo) uznawane częściowo, to łatwo policzyć, że aż połowa europejskiego stada będzie na rzeczonych „finałach” reprezentowana. To ja się pytam: co to za finały?
I na te „finały” nasza reprezentacja załapała się wczoraj. Jako ostatni, dobierany rezerwowy, wygrywając baraż. Nie po 90. minutach, nie po dogrywce, nie w wyniku bramkowego zwycięstwa, ale po karnych. I pół Polski pieje z zachwytu. A przed kamerą redaktor Mateusz Bufon Borek w pomeczowej rozmowie z selekcjonerem dostaje radosnych spazmów, że dosadniej tego nie nazwę. Choć powinienem.
Żeby było jasne. Pewnie, że też kibicowałem z całego serca naszym i chciałem, żeby ten mecz wygrali i awansowali. Pewnie, że zauważyłem, że grali lepiej niż na jesień i że dokonał się w reprezentacji pewien krok (bo na pewno nie skok) jakościowy. Pewnie, że widzę, że wreszcie, pierwszy raz od czasu dezercji Sousy, zachowują się na boisku, jakby chcieli mecz wygrać. I to, w części, ci sami, któ®zy wcześniej grali jakby nie chcieli. To wszystko prawda.
Ale na litość Boską! Zremisowaliśmy (bo nie wygrali!) wyjazdowy mecz ze zwykłym europejskim przeciętniakiem, który jak każdy zespół z Wysp, gra od lat schematyczną piłkę, a że nie ma indywidualności na miarę Anglików, to łatwo go rozczytać i ustawić pod niego taktykę. Mieliśmy zresztą w tym meczu sporo szczęścia i dobrze dysponowanego Szczęsnego.
Rozumiem wielką radość samych piłkarzy, bo pewnie znów wpadnie w kieszeń kilka groszy. Rozumiem nawet dziennikarzy, bo w końcu w dużo większej gromadzie niż gdyby tego awansu nie było, pojadą w czerwcu do Berlina i pozostałych miast-gospodarzy ME. Hotele, diety itp. sprawy.
Natomiast nie rozumiem tego pomeczowego szału wśród kibiców. Tych na stadionie to jeszcze, bo byli, świeżutko po meczu, rozemocjonowani. Ale tych wszystkich, którym po nocy nie przeszło?
Drodzy niepoprawni entuzjaści obecnej reprezentacji. Nasi piłkarze zrobili wczoraj to, co powinni zrobić najpóźniej pół roku wcześniej. Czyli zapewnić sobie awans do przedmiotowych „finałów”. Postawmy sprawę jasno. TO ŻADEN SUKCES. To egzamin, który winni byli obowiązkowo zdać wcześniej. Tymczasem zdali go w ostatniej chwili w trzecim terminie. A rzetelniej rzecz ujmując to w trybie komisyjnym.
Patrzę na to z kim będziemy grać w tych finałach. I słabo to, na dziś dzień, widzę. Holandia, Austria i, jako gwóźdź do trumny chyba, Francja. No to żeby nie było tak całkiem czarno, napiszę coś w przeciwny deseń.
W roku pańskim 1974 naszymi grupowymi rywalami na MŚ też byli wicemistrzowie świata. I dostali bęcki. I może na tym skończę. Bo się boję, że jak dalej pójdę w tę narrację i porównania to ktoś może na mnie zrobić donos i wyląduję w Tworkach:).
Inne tematy w dziale Sport