Gdyby za definicję pojęcia „tenis” odpowiadał Gary Lineker, to niewątpliwie, a już na pewno od dzisiaj, brzmiałaby ona tak: „Tenis to jest taka gra, w której wszyscy biegają z rakietami za piłką, a na końcu i tak wygrywa Świątek”.
Co to się działo dzisiaj w tym Melbourne, to głowa mała. Przede wszystkim, i to od początku spotkania, słaba gra Igi. Szybkie przełamanie, które na szczęście jeszcze szybciej odłamała. Potem zaskoczenie organizatorów totalną ulewą, której nie przewidzieli i która, z powodu niezasuniętego dachu, przerwała mecz na pół godziny. Na koniec pierwszej partii (w sumie ni z gruszki ni z pietruszki, a głównie z powodu beznadziei serwisowej Collins) przełamanie na korzyść Polki i 1:0 w setach.
Set drugi rozpoczęły od przełamania Amerykanki przez Igę i, wydawałoby się, jest po meczu. A on się wtedy dopiero na dobre zaczął. Dla Collins, która zaczęła grać dużo lepiej. Dodatkowo pomagała jej Polka, która zapatrzyła się chyba w swoją rodaczkę, Magdę L., i psuła co się dało i co się nie dało. Przegrała drugi set z kretesem, a w trzecim było już 1:4, z podwójnym przełamaniem. Collins grała przez ten czas jak dwa lata wcześniej w półfinale, a Polka zaliczała kolejne niewymuszone błędy.
I nagle, jak ręką odjął. Światek wreszcie zaczęła grać mądrze. Przestała walić na siłę po autach. Biła słabiej, za to celnie i kątowo. A Amerykanka wróciła do tenisa, który prezentowała w ich poprzednim meczu zakończonym wynikiem 6:0, 6:1. Czyli nerwowo, chaotycznie, w dodatku pojawiły się znów błędy serwisowe i znacząco spadła precyzja.
Jak ktoś nie oglądał: przy stanie już 5:4 dla Igi i 40:15, też dla Igi, przy serwisie Collins, Świątek miała przy pierwszej piłce meczowej piłkę w górze. Dwukrotnie. I ona tę obu tych piłek nie skończyła. Za chwilę Amerykanka doprowadziła do równowagi. Pomyślałem wtedy, że chyba nie po to wychodzi się z 1:4 na 5:4, żeby przegrać mecz. I, na szczęście, się sprawdziło. W dwóch następnych piłkach Polka znów była jak nr 1 na świecie, doprowadziła do meczbola nr 3, a przy nim uśmiechnął się do niej jeszcze los, bo, wcale nie mając w wymianie przewagi, trafiła w linię końcową.
W sumie bardzo szczęśliwe zwycięstwo. I to w sytuacji, kiedy spokojnie można było kupować już bilet na samolot. Ale po tym poznajemy mistrzów. Tylko oni z takich sytuacji się podnoszą i z nich wychodzą. Patrz Pan i ucz się, Panie Hurkacz.
A propos jeża. W Melbourne leje, więc nie wiem czy mecze na otwartych kortach dojdą do skutku, ale gdyby doszły, to dzisiaj w planach jest mecz Polaka z największym, podobno, talentem ostatnich lat w tenisie. Miejmy nadzieję, że rzeczony talent nie zacznie robić wielkiej, międzynarodowej kariery akurat od meczu z Hurkaczem. Niech robi, ale od następnego turnieju.
A Iga w trzeciej rundzie trafia na Noskovą. Wydaje się, że takiego rollercoastera jak dzisiaj, to nam w tym meczu nie zafunduje.
Inne tematy w dziale Sport