Hurkacz też dobrze zaczął, ale oktawę niżej.
Wydawałoby się, że reguły w tenisie są jasne i przejrzyste. I, w znakomitej większości wypadków, chyba są. Ale dlaczego sezon musi zaczynać się (że te okołoświąteczne, szejkowe, pokazówki dyskretnie już pominę) 28 albo 29 grudnia? Tego pojąć się nie da. Co komu szkodzi rozpocząć rok w tym sporcie jak Pan Bóg przykazał?
Najgorsze jest to, że tenisowa wierchowka, mam na myśli samych sportowców, też łyknęła to jak pelikan i nikomu nie przychodzi do głowy, żeby Święta i Nowy Rok spędzać w domu z najbliższymi. Najważniejsza jest kasa. No i, w ramach ustanawiania nowych, islamskich/ateistycznych*, porządków, grają i kasują.
Drugi rok z rzędu sezon tenisowy rozpoczyna się od nowego, łączonego, pomysłu WTA i ATP, czyli od United Cup. Oficjalnie chodzi o to, żeby przed Australian Open wszyscy, którzy chcą mieć w Melbourne coś do powiedzenia, mogli mieć mocne przetarcie. A nieoficjalnie to już wyjaśniłem.
W turnieju występuje 18 reprezentacji podzielonych na, nazwijmy je po koszykarsku, konferencję „Perth” (tam akurat występują w tym roku Polacy) i konferencję „Sydney”. Każda z tych dwóch konferencji podzielona jest na trzy podgrupy, gdzie każdy gra z każdym. Do dalszych gier awansują zwycięzcy podgrup oraz, jako czwarte, zespoły z najlepszym bilansem z tych, które zajmą w podgrupach drugie miejsca. Z tych czwórek wyłania się najlepsze pary konferencji, które (ale oba mecze to już w Sydney) grają spotkania półfinałowe, a ich zwycięzcy finał. W każdym spotkaniu gra się po trzy mecze. Singiel pań, singiel panów i mikst. Tak przynajmniej było w pierwszej rundzie.
Polska wylosowała (albo dobrano to na podstawie jakiegoś klucza, nie wiem) Brazylię i Hiszpanię. Jesteśmy już po dwóch turach spotkań. W „naszej” podgrupie odbył się mecz Brazylii z Hiszpanią i, wczoraj, Polski z Brazylią. Brazylia dwa razy przegrała i jej reprezentanci mogą się już spokojnie, na boku, przygotowywać do Australian Open. Chyba, że po drodze zaliczą jeszcze jeden z kilku turniejów, które właśnie się rozpoczynają (np. Brisbane, Auckland, Hong-Kong, Hobart, dwie Adelajdy). My, jak na razie, gramy dalej.
Gramy dalej i dobrze to wygląda. Szczególnie patrząc od strony Igi, która nie miała większych, a praktycznie żadnych, problemów z ograniem nie do końca leżącej jej do tej pory, będącej aktualnie numerem 11 na świecie, Haddad-Mayi. Krótkie 6:2, 6:2, pewna przewaga we wszystkich elementach tenisowej sztuki. A przypomnę, że ich pierwszy mecz to dość przekonywująca wygrana Brazylijki niecałe półtora roku temu w Toronto, a drugi to zacięte (szczególnie w drugim secie), choć dwusetowe, zwycięstwo w tegorocznym Paryżu. Tutaj, w Perth, sprawa była jasna i krótka, a wygrana Polki wyjątkowo przekonywująca i bezdyskusyjna. Podobnie jak jej gra w mikście, w którym, razem z Hurkaczem, ograła debel Haddad-Maia, Melo (razem z Kubotem wygrał sporo turniejów, w tym Wielkiego Szlema w Londynie).
Hurki też wygrał swoje spotkanie (grał z 79. rakietą świata, Seybothem -Wildem), ale zachwycił nieco mniej. Szczególnie w secie pierwszym, którego przegrał w tie-breaku, mimo że po dwóch inauguracyjnych gemach tej partii prowadził 2:0. W kolejnych setach było jednak wyraźnie lepiej i jego zwycięstwo nie było w nich ani przez moment zagrożone.
W Noc Sylwestrową (naszego czasu) gramy z Hiszpanią, którą w spotkaniu z Brazylią reprezentowali, oboje dwojga nazwisk, Sorribes-Tormo i Dawidowicz-Fokina (i nikt się nie burzy; a u nas ludzie mają pretensje, że w kadrze siatkarzy gra Leon). Mogliśmy trafić na bardziej wymagający skład rywali, prawda? No mogliśmy. Nie nasz problem. Tym bardziej, że to w sumie zwykła przebieżka przed Melbourne.
Ciekawostka odnośnie punktów przyznawanych do rankingu WTA za United CUP. Podobno, jeśli któraś z zawodniczek doszłaby do finału i go wygrała, a po drodze wygrała też każde z wcześniejszych singlowych spotkań, to czeka na nią tyle samo punktów, co za zwycięstwo w rozgrywanych równolegle turniejach WTA 500. Co, jakby na rzecz nie patrzeć, ma sens i uzasadnienie. W końcu, po drodze, kto by tych ewentualnych pięciu zwycięstw nie odniósł, parę tuzów, z wyższej lub niższej półki, będzie musiał pokonać. Za darmo więc tych punktów, wszystko jedno kim będzie, nie dostanie.
Muszę przyznać, że się przez te niecałe dwa miesiące trochę za tenisem stęskniłem. Tym bardziej, że polscy skoczkowie wypełnić po nim luki w żaden sposób nie potrafili. I, jak wskazuje pierwszy z czterech konkursów T4S, dalej jej wypełnić nie wypełnią.
Wychodzi na to, że mimo, że mamy środek zimy, to głównym punktem sportowego programu telewizyjnego, po raz pierwszy od wielu lat, nie będą w styczniu dla polskich kibiców skoki narciarskie. O meczach zespołu Lewandowskiego nawet nie wspominam (choć ten ostatni mecz pewną, choć niewielką, nadzieję daje), bo raz, że dobra piłka to znacznie później niż w styczniu, a dwa, że wybitny Robuś to już tylko w muzeum chyba. Pozostanie nam dowartościowywać się tylko i wyłącznie rezultatami Igi i, ewentualnie, choć tu trzeba postawić znak zapytania, bo z nim to nigdy nic nie wiadomo, HuHu.
Tym bardziej uważam więc że, skoro będziemy przez cały niemal rok skazani na tenis, nic by się nie stało, gdyby te kilka świątecznych, grudniowych dni tenisiści mogli spędzić na rodzinnym łonie, a nie tłuc się w tym czasie po różnych końcach świata.
Chociaż, w sumie, są wolnymi ludźmi. Skoro tak rozumieją wolność…
*-proszę sobie wybrać co komu pasuje, żeby nie było, że nie ma wyboru
Inne tematy w dziale Sport