Nie przepadam aż tak za patosem i za słowami, których za chwilę będę używał, ale czasem, a w tym wypadku szczehgólnie, yakie rzeczy można usprawiedliwić. Otóż.
Proszę Państwa! Polska tenisistka, Iga Świątek, nawiązała do najbardziej chlubnych tradycji polskiego sportu i W SPOSÓB ZNAMIONUJĄCY NAJWYŻSZĄ KLASĘ ZOSTAŁA MISTRZYNIĄ ŚWIATA w jednej z najpopularniejszych dyscyplin w historii.
Jej mistrzostwo i pierwszeństwo na turnieju w Cancun było tak ewidentne i bezdyskusyjne jak chyba w żadnych zawodach, w których dotąd uczestniczyła. A tych wygranych kampanii ma Iga za sobą, licząc już tegoroczne WTA Finals, siedemnaście. Może się mylę i coś uszło mojej uwadze, ale biorąc pod uwagę skalę trudności i rangę w jednym miejscu pokonanych rywalek (razem wziętych i każdej osobno), to żadne zawody, nawet Paryż’22, który to turniej uważałem dotąd za najlepszy w wykonaniu Igi, nie mogą się, pod względem jakości jej gry, równać z tym, co Polka pokazała w Meksyku. A to, co się działo w ostatnich trzech meczach, czyli spotkaniach przeciw Jabeur, Sabalence i dzisiaj Peguli, to jest prawdziwe mistrzostwo świata.
Tak jak mówili już podczas transmisji telewizyjni komentatorzy. Dzisiejszej nocy JESSICA PEGULA ZOSTAŁA ZDEKLASOWANA. Mało powiedziane. Adekwatniejsze będzie stwierdzenie, że przejechał po niej, wte i wewte, polski walec. Miażdżąc ją dokumentnie. Amerykanka sama też dołożyła do pieca, grając źle i popełniając, ze zdenerwowania jak sądzę, bardzo dużo niewymuszonych błędów. Spowodowała tym samym, że mecz trudno uznać za wielkie widowisko, jakim był, na przykład, rozegrany dzień wcześniej mecz Igi z Sabalenką.
Co było powodem, że grająca dotąd w Cancun jak z nut Pegula nagle zupełnie oddała pole Idze Świątek? Po pierwsze gra się tak jak przeciwnik pozwala. Iga na wiele żadnej rywalce w tym turnieju nie pozwoliła. Także dzisiaj. Po drugie, o czym pisałem kilka dni temu, skończyły się przewagi Peguli związane z nietypowymi warunkami pogodowymi (bo to ona, a nie Iga, jak chciała Navratilova, była właśnie największym beneficjentem tych anormalnych warunków). Dziś nie wiało i nie padało. Było normalnie. No i jest efekt. O trzecim czynniku napisałem pośrednio akapit wyżej. To nie był ewidentnie dzień Jessicy.
Chciałem zwrócić uwagę na jedno. Na odmianę, jak zaszła w Idze po zwycięstwie nad Sabalenką. Ona zaszła już wcześniej, ale niedzielna wygrana znacznie Igę w tym wszystkim umocniła. Biła od niej niesamowita pewność siebie. To było inne myślenie niż jeszcze miesiąc czy dwa temu. Żadnej, tak obecnej wcześniej w wielu zagraniach, nerwowości. Wytyczony cel i konsekwentna, bo bólu, realizacja. Jak maszyna. Ale nie taka bezmyślna jak, momentami, Sabalenka. Taka z pokładowym komputerem, który antycypuje, bierze pod uwagę i analizuje to, co robi na boisku przeciwnik. Szacun ogromny.
Ciesząc się niezmiernie z tego wspaniałego sukcesu, jednej rzeczy przy okazji bardzo żałuję. Tego mianowicie, że w tym turnieju, powiedzmy zamiast Vondrousovej i Gauff, na drodze Igi nie stanęły Ostapienko i Rybakina. Bo wtedy przełamane zostałyby ostatnie lody czy, jak kto woli, kompleksy. A tak, niestety, musimy z tym poczekać do przyszłego roku. Trudno. Małymi kroczkami.
Po turnieju w Tokio, gdzie Iga przegrała z Kudiermietową, z którą zawsze wcześniej wysoko wygrywała, zacząłem się o Igę poważnie martwić. Dałem temu zresztą wyraz w którejś ze swoich salonowych notek. Z dzisiejszej perspektywy wychodzi, że zupełnie niepotrzebnie. Iga wróciła do wielkiej dyspozycji i znów rozdaje karty w grze.
Teraz czas na odpoczynek, potem na ładowanie akumulatorów i od stycznia znów w kieracie. To napiszę tak. Zawsze uważałem, że dotychczasowe wyniki Igi w Melbourne zupełnie nie oddają jej możliwości na tych kortach. Ale tym będziemy się zajmować w styczniu. Tymczasem krótki rozbrat z tenisem.
You’re great, Iga! Tennis Master and Master Mind!
Aha. Zapomniałem dodać. Zwycięstwo w MŚ spowodowało też zmiany w rankingu. Po krótkiej przerwie Iga wróciła na tron. Panowanie Sabalenki, którym tak podniecali się niektórzy, trwało koło dwóch miesięcy. Nie wygląda, żeby mogła nań szybko powrócić. Naprawdę. Przy czym Iga, po całorocznych doświadczeniach, wie na pewno jedno. Bycie numerem jeden jest co najwyżej dodatkiem/przystawką, z którego należy się cieszyć i być dumnym, ale którego nie można traktować priorytetowo. Dania główne to wygrywane turnieje. Co nie znaczy że, od czasu do czasu, np. przy okazji jakichś okrągłych liczb z tym związanych, nie odezwę się w sprawie tego liderowania. Na zasadzie kwiatka do kożucha już jednak raczej.
Inne tematy w dziale Sport