W momencie kiedy Coco Gauff zobaczy na swojej ścieżce jakiegokolwiek turnieju Igę Świątek powinna, dla własnego spokoju ducha i w celu zapobieżenia wpadnięcia w jakąś głębszą depresję, regularnie się z takich zawodów wycofywać. Albo liczyć, że Iga powtórzy sytuację z sierpnia, kiedy to zwyczajnie podarowała jej wygrany mecz. No ale Iga takie prezenty robi Coco raz na 10 razy. Więc nie wiem czy warta skórka wyprawki.
Mając na uwadze dobro tenisa jako takiego (bo szkoda, żeby taki talent jak Coco nie osiągnąwszy 20. roku życia i będąc w top3 na świecie ze względów mentalnych odszedł od tej dyscypliny) będę chyba musiał wysłać do niej list i jej to zasugerować. Bo widzę, że ani ona, ani jej otoczenie nie są w stanie wpaść na to sami, a jest to, jak się w tej chwili wydaje, jedyne sensowne rozwiązanie problemu o nazwie „Świątek”.
Po raz dziewiąty (na dziesięć spotkań, przy czym o wspomnianym pośrednio powyżej, choć nie z nazwy, meczu w Cincinnati już było) Nasze Dobro Narodowe rozbiło doszczętnie największą nadzieję nie tylko amerykańskiego, ale całego zachodniego tenisa na powrót do tradycji ich notorycznego przewodzenia stadu w tej dyscyplinie. Żeby było dla nich boleśniej, to w pierwszym secie oglądaliśmy bajgiel. Notabene, jak chodzi o Igę, 22-gi w sezonie, co jest niby wyrównaniem rezultatu zeszłorocznego, ale tak naprawdę śrubowaniem jej rekordu życiowego, do dwa z tych zeszłorocznych bajgli (już zresztą o tym kiedyś pisałem) uzyskała w Pucharze Federacji czy jak to tam się teraz nazywa, a nie w turniejach rozgrywanych pod egidą WTA.
Mecz, szczególnie drugi set, rozgrywany był w warunkach urągających randze turnieju. Wiało jak na treningu skoczków w tunelu aerodynamicznym. O pierwszym secie szkoda nawet pisać. Był to mecz do jednej bramki, w którym Iga grała dobrego tenisa, a Coco, sądząc z licznych autów, w squasha. I to chyba słabego. Efektem wspomniany bajgiel.
W secie drugim, ni stąd ni zowąd, trochę się zmieniło. W trzecim gemie Amerykanka Polkę przełamała, choć pewnie tylko Iga wie dlaczego nie zmieściła decydującej piłki w korcie (podejrzewam w tej sytuacji duży wpływ wiatru). W gemie szóstym natomiast Iga, mimo posiadania aż trzech break-pointów, tego nie zrobiła. Dokonała tego, na spokojnie, w gemie ósmym, po czym natychmiast… przegrała swoje podanie. Co za dobrze, w kontekście rezultatu końcowego drugiego seta, nie wróżyło.
Okazało się, że g...no prawda. W gemie nr 10 panna Coco, po wygraniu pierwszej piłki, popełniła quadruple double (nawet koszykarze takich rzeczy w swoich statystykach nie odnotowują), czym wyrównała niechlubny rekord Karoliny Pliskovej sprzed jakiegoś czasu. Żeby było jasne. Pan ŻeŻy (to taki skrót od Żelisław Żyliński) z Canal + (notabene jak można tak skrzywdzić dziecko dając mu na imię Żelisław – to od smarowania przez mamusię główki żelem?) uważał, że tam były tylko trzy podwójne, a na 15:15 było inaczej. Nie upieram się, bo przy tej piłce wyszedłem na chwilę do kuchni i nie wiem do końca czy to, co moja świadomość odnotowała, to był pierwszy czy drugi serwis. Jeśli pierwszy, to proszę ten ustęp wykreślić i czytać dalej.
Gemy 11 i 12 to, jednocześnie, popis Polki i totalna rezygnacja oraz niemoc Amerykanki, która w obu tych gemach ugrała łącznie jedną piłkę.
Jak tak obserwuję grę Coco po US Open, to nie wiem czy pozostawienie na ławce trenerskiej Gilberta kosztem Riby to był ten ruch, który należało wykonać. Natomiast wygląda jednak na to, że pozostawienie przez Świątek na ławce trenerskiej Wiktorowskiego przynosi efekty nie najgorsze. Nie wiem z czym się wiąże nieobecność w Meksyku pani Abramowicz, ale ta absencja też nie wydaje się na Igę źle wpływać.
Mimo drugiego wyraźnego zwycięstwa (Coco ugrała z Igą jeszcze jeden gem mniej niż Vondrousova) Iga, jak piszę w podtytule, nie może być jeszcze pewna gry w półfinale. Dzieje się tak dlatego, że dosyć niepodziewanie, nie tylko chyba dla mnie, w drugim nocnym meczu Jabeur (może nie aż tak wyraźnie jak Iga zrobiła to z Coco, ale jednak) pokonała Vondrousovą.
I teraz. Jeśli Tunezyjka pokona Igę do zera, a Gauff wygra w tym samym stosunku z Czeszką, to cała trójka będzie miała na koncie po dwie wygrane i taki sam bilans setów (4:2). Wtedy decyduje odsetek wygranych gemów. Tylko nie wiem czy w meczach wszystkich czy tylko między sobą. Najprawdopodobniej między sobą.
W każdym razie w tej chwili jest tak. Mecze wszystkie: Iga – 26/37, czyli 70,27%, Coco – 17/31, czyli 54,84%, Ons – 13/32, czyli 40,63%. Mecze między sobą: Iga – 13/18, czyli 72,22%, Coco – 17/31, czyli 54,84%, Ons – 1/12, czyli 8,33%.
Powiedzmy, że Iga przegra z Jabeur 0:6, 0:6. A Coco pokona Czeszkę też 6:0,6:0. Abstrakcja, szczególnie w tym pierwszym przypadku, ale niech będzie. Wtedy te procenty z meczów między sobą będą się kształtować jak następuje: Iga – 13/30, tj. 43,33%, Gauff – 17/31 tj. 54,84%, a Jabeur – 13/24, tj. 54,17%. A z wszystkich spotkań: Iga – 26/49, tj. 53,06 %, Gauff – 29/43 tj. 67,44%, a Jabeur – 25/44, tj. 56,82%.
Czyli teoretycznie Iga, bez względu na to jakim sposobem wyłania się półfinalistki z fazy grupowej, mimo tych dwóch dotychczasowych zwycięstw, wcale nie musi awansować. Przy czym już nawet przy wyniku 2:6, 2:6 Polka do półfinału, jakby nie liczyć, wchodzi.
No to czekam na te podwójne 0:6 i, nie wiedzieć czemu, dziwnie spokojnie moszczę sobie fotel na fazę finałową. A powiedziałem sobie, że jak Igi w niej nie będzie, to nie oglądam. Byłaby to zupełnie nieodpowiednia pora do oglądania półfinału Pegula – Jabeur. Albo Gauff – Sabalenka. Wszystko zresztą jedno.
Inne tematy w dziale Sport