Takich meczów się nie zapomina. Mimo, że nie było jeszcze kolorowych telewizorów, przynajmniej u mnie w domu (rodzice kupili Rubin-a dopiero przed meczem Włochy-Polska na wiosnę 1975, notabene pół podwórka przyszło oglądać).
Hymnu polskiego słychać nie było wcale, bo brytyjskie bydło wyło i gwizdało, wyzywając naszych, żeby było śmieszniej, od zwierząt, jak kilkaset lat wcześniej na spędzie przy paleniu czarownic.
W pierwszej już chyba minucie Clarke, celowo, kopnął Tomaszewskiego w pale,c więc nasz goalkeeper już od startu grał z kontuzją. Co go zresztą zdopingowało.
Anglicy nie przebierali w środkach. Szli do przodu jak walec, a jak coś nie sżło, to bez krępacji cięli równo z trawą. Ten, który pół roku wcześniej wykluczył na parę lat z gry Lubańskiego, zainicjował, na skalę światową, nowy rodzaj piłkarskiej atrakcji: bieg przez pół boiska z koszulką w ręce. Tyle, że koszulka cały czas była na Grzegorzu Lacie. Mc Farland, bo tak się lord jegomość nazywał, dostał za to od sędziego żółtą kartkę. Mimo, że między Polakiem a ichnią bramką był tylko Shilton. Ale to było prawie na koniec. Wcześniej było znacznie mniej sympatycznie.
Dla tych co meczu, z różnych przyczyn, nie widzieli. Broniliśmy się w stylu bardziej niż rozpaczliwym. W stylu, który odgapił potem (albo w międzyczasie, bo nie wiem kiedy dokładnie film realizował) Jerzy Hoffman i zastosował przy kręceniu „Potopu”. Ponieważ to jest dobry reżyser, to u niego wyglądało to jednak dużo lepiej i korzystniej. Dla obrońców.
Tomaszewski przeszedł sam siebie, blok defensywny, pomijając cały chaos jaki towarzyszył naszej grze obronnej, też. Szczęścia mieliśmy całą furę. W dodatku Angole grali jakby nigdy nie mieli ani jednych zajęć z teorii. Tłukli ten swój ówczesny, znany wszystkim do bólu, schemat akcja za akcją i nic. Gra toczyła się praktycznie na jednej połowie i do jednej bramki.
Przetrwaliśmy pierwszą połowę, odpoczęliśmy i zaczęliśmy drugą. W ten sam deseń. Gdzieś tak po 10. minutach, po błędzie któregoś z obrońców, chyba Huntera, przejęliśmy piłkę i wyprowadziliśmy kontrę. Zabójczą. Kontrę której, nie wiem zresztą dlaczego, nikt do tej pory nie nazwał po imieniu. A powinna się nazywać „Stal Mielec”. Kasperczak długa prosta piłka do Laty, ten podciągnął, zagrał na prawo do Domarskiego (było to możliwe dzięki Gadosze, który pociągnął za sobą w inną stronę stoperów) a nasz ówczesny środkowy (Szarmacha Górski szykował dopiero na same MŚ i mało kto o nim jeszcze słyszał) walnął z czuba pod brzuchem Shiltona.
Było chwilę, tak z 10 minut, spokoju, po czym sędzia sprezentował Angolom karnego. Czego się zresztą spodziewać po Belgu? No i młocka zaczęła się od nowa. Z przerwą na akcję Laty, po której rzeczony Mc Farland powinien wylecieć z boiska.
W ostatniej sekundzie naszym piłkarzom przysłużył się wreszcie belgijski sędzia, który przez cały mecz tolerował brutalną grę rywali. W momencie kiedy nie pilnowany już przez nikogo Currie (o ile nie robię błędu przy nazwisku tego długowłosego blondasa) składał się do strzału z narożnika pola karnego, arbiter wziął i zakończył mecz. Dziś, w sytuacji bramkowej dla faworytów bukmacherów, niemożliwe.
Nasz wyjazd na mistrzostwa świata do Niemiec w jednej chwili przestał być nierealnym snem.
Tak to było z tym Wembley'73...
Niestety przebieg wszystkich naszych późniejszych spotkań z reprezentacją Anglii powoduje, że stosunek angielskich kibiców do naszych piłkarzy nie zmienił się od tamtego czasu nawet o krztę. Czemu trudno się zresztą, szczególnie w kontekście wyników meczów reprezentacji Polski w tym roku, specjalnie dziwić.
Inne tematy w dziale Sport