Przy czym byłbym raczej za określaniem go jako WL9.
W każdym razie mają z Lewandowskim dużo wspólnego. Na pewno numer na koszulce, na pewno połowę inicjałów i na pewno to, że są najlepszymi „strzelcami” swoich reprezentacji. Nie tylko strzelcami. Leona uznano ostatnio MVP całych Mistrzostw Europy, Lewandowski jeszcze niedawno, i to przynajmniej przez trzy sezony, aspirował do bycia najlepszym piłkarzem świata.
Są tez między nimi ewidentne różnice. Robert ma, na przykład, dużo ładniejsze imię, co zresztą nie jest winą Leona, tylko jego rodziców. No i druga rzecz, która ich zdecydowanie różni. Polski Kubańczyk miał w reprezentacji zawsze z kim grać, a Lewy, mimo rozegrania do tej pory ponad 140-tu meczów, często nie bardzo. Koledzy zwyczajnie odbiegali. Kubańczykowi ma kto w reprezentacji wystawiać, robi to nawet kilku jego kolegów, a Lewemu dobrą piłkę wystawiają od wielkiego dzwonu. W drużynie Leona panuje sielana, a Lewandowski, po swoich ostatnich publicznych pretensjach, ma na pieńku z większością aktualnych kolegów. I tak dalej, i tym podobne.
Nie chodzi mi zresztą wcale o porównywanie tych dwóch panów, ale o to, że nasz Leoś (słowa „nasz” użyłem nie tylko po to, żeby nikt nie mylił go z Messim) z pewnością, podobnie jak nasz Robert, zasłużył na to, żeby nazywać go określać go przynależnym tylko jemu skrótowcem.
Jest wielki. Nie tylko wzrostem. Mamy, on zresztą też, to szczęście, że gra w otoczeniu innych wielkich siatkarzy. Bo jednym zawodnikiem w grach zespołowych, czego przykładem jest zresztą cała kariera Lewandowskiego, wiele zrobić nie można. Można wygrać parę czy paręnaście piłek w meczu w siatkówce albo strzelić jednego lub dwa gole w meczu piłkarskim. Sporadycznie przesądzić o wynikach spotkania. Ale generalnie trzeba mieć dookoła siebie niemal równych, a czasem wręcz ewidentnie równych sobie, jakością gry, kolegów. Bez tego się nic nie zrobi.
Wilfredo Leon takich kolegów niewątpliwie ma. Dlatego tak wiele rzeczy stało się w tym sezonie jego udziałem. Oczywiście przy jego niepodważalnym już chyba dla nikogo, nawet dla Zbigniewa Bartmana, w te sukcesy wkładzie. A propos jeża. Ja Bartmana bardzo lubię i, również jako komentatora, cenię. Mógłby sobie jednak odpuścić widoczny dla chyba każdego dystans do Leona. Nie godzi się, Panie Zbyszku. Obiektywnie rzecz biorąc. No bo wyszło, że mamy rzeczywiście pięciu wspaniałych skrzydłowych, ale Winnetou w tym gronie jest jednak jeden.
Tym, którzy mają taki odruch i, widząc ciemnoskórego gracza w reprezentacji Polski, się krzywią, powiem tak. Takie przypadki należy rozpatrywać indywidualnie. Nie tylko zresztą z powodu różnicy kolorów skóry. Zresztą. Co to jest za powód inny kolor skóry? Leon ma żonę Polkę, chyba już trójkę wychowywanych (w duchu polskim) dzieci, świetnie (jak na kogoś, kto tak późno zetknął się z naszym językiem) mówi po polsku. Że nie śpiewa hymnu? Ludzie! Pomijając to, czy na imprezach sportowych powinno się wydzierać w ten sposób jak to robią, na przykład, kibice piłkarscy i robić z hymnu ludową przyśpiewkę, to on jest, de domo, Kubańczykiem! Cash hymn śpiewa. I co? Jest lepszym Polakiem? Kto wie zresztą czy jakiś rodzic czy wujek Leona, którzy przecież dalej zamieszkują Kubę, nie przypłaciłby tego ubytkiem na zdrowiu czy jeszcze czymś poważniejszym. Komuniści, jak pamiętamy, są zdolni do wszystkiego. Nie tylko oni zresztą.
Najwyższy, moim zdaniem, czas żeby przestać traktować Leona jako przybudówkę do reprezentacji Polski. To nie jest tak, że na igrzyska pojedzie jedenastu Polaków i Leon. Pojedzie dwunastka świetnych, być może najlepszych na świecie, POLSKICH zawodników. Z największą gwiazdą – WL9!
Inne tematy w dziale Sport