Iga Świątek znów wygrywa! I to nie jeden czy kilka pojedynczych meczów, ale cały turniej. I to nie byle jaki, ale tysięcznik. I to w tym turnieju debiutując.
Żeby spirali nie nakręcać i się niezdrowo nie podniecać, to parę faktów podam. Dwa pierwsze są takie, że to już 16. wygrane zawody w karierze 22-letniej Polki rozgrywane pod egidą WTA. Jednocześnie okrągłe, bo 5., turniejowe zwycięstwo w tym roku. Piąte, ale kto wie czy nie równie ważne jak to sprzed czterech miesięcy w Paryżu. Mimo, że to nie Szlem.
Okazuje się bowiem, że dalej da się wygrywać z najlepszymi z rywalek, w tym z notującą zdecydowanie najlepszy okres w karierze Coco Gauff, która do półfinałowego spotkania z Polką od dwóch miesięcy nie przegrała meczu notując 16, nomen omen, zwycięstw z rzędu. Żałuję jednej rzeczy. Że finałową rywalką Igi nie była Jelena Rybakina i że przy okazji pekińskiej wiktorii Świątek nie zmieniła i nie poprawiła niekorzystnego bilansu z Kazaszką, z którą to, ze ścisłej czołówki, gra się Polce zdecydowanie najgorzej. Ale nie marudźmy. Widocznie wszystkiego naraz mieć nie można.
Sam finał (oprócz wyniku, który jest bardzo znamienny i choćby z tej racji trzeba o nim pamiętać) do zapomnienia. Samsonowa błąd za błędem. Iga szybko skonstatowała, że wystarczy przebijać i mecz jest wygrany. Więc przebijała. A Samsonowa albo w siatkę, albo w aut. I do tego błąd za błędem serwisowym. W paru przypadkach miała trochę pecha, bo te auty były minimalne, ale generalnie to co grała to, jak na finał, wielka bryndza. Podejrzewam, że jakby policzyć Białorusince niewymuszone, to przekroczyła 30-tkę. A były przecież tylko dwa sety. Nie sprawdzałem statystyk, ale Iga z kolei przez cały mecz zagrała chyba dwa winnery. I wystarczyło do wygranej 6:2, 6:2. Nie grając nic wielkiego, a nawet, jakby tak wgryźć się w te statystyki, to może by wyszło, że bardzo tak sobie. No bo oprócz tych winnerów to nie było z jej strony żadnych spektakularnych zagrań innego rodzaju. Po prostu. Dzisiaj zwyciężyła zwykła chlujność (jeśli taki wyraz w naszym języku funkcjonuje, ale chyba tak, skoro jest niechlujność) i solidność. Jak ta Rybakina mogła wczoraj przegrać z Białorusinką, to tylko ona jedna chyba wie.
Przed Igą już tylko turniej finałowy sezonu. Nieoficjalne Mistrzostwa Świata. W zeszłym roku przyjechała na nie na fali, ograła wszystkie tenisistki w grupie, po czym uległa w półfinale. Sabalence akurat. W tym roku, po dzisiejszej wygranej, też jedzie na fali. Może trochę mniejszej, bo Pekin to w końcu nie Nowy Jork. Ale po Nowym Jorku przegrała jeszcze w Ostravie, a teraz niczego przed Cancun na pewno już nie przegra. O rywalizacji z Sabalenką w kontekście rankingu WTA nie warto pisać. Iga, mam nadzieję, ma to już teraz w nosie i traktuje jako sprawę drugorzędną (taki stosunek do tej kwestii może jej zresztą tylko pomóc i bardzo szybko, żeby było smieszniej, wyprowadzić na ponowne prowadzenie). Są, choć szczegółowo tego nie analizowałem, chyba szanse na to, żeby Polka jeszcze po WTA Finals wyszła na czoło rankingu, ale kogo to obchodzi? Ona już swoje 75 tygodni liderowania zaliczyła i swoje stresy z tym związane przeżyła. Teraz niech się stresuje Sabalenka, co jej na zdrowie pewnie nie wyjdzie. Tym bardziej, że widać, że to przeżywa niczym żaba okres. Dlatego nie ma co patrzeć jak będzie szło Białorusince. Trzeba trzymać kciuki za Igę jako taką. W każdym razie Mistrzynią Świata jeszcze nie była. Gdyby jej się to udało wywalczyć, to z tych poważnych turniejów wygranych przez Agnieszkę (mam na myśli co najmniej tysięczniki), a których nie ma jeszcze na rozkładzie Świątek, pozostanie tylko Montreal. Ale spokojnie. Aga wygrała go mając lat 25. A tak przy okazji, to do zrównania się z Radwańską pod względem ilości (bo przecież nie jakości, to już mamy za sobą) wygranych turniejów, brakuje Idze w tej chwili czterech oczek.
Odeszliśmy na chwilę od tematu, więc czym prędzej wracam i zmierzam do puenty. Otóż. Kończy się kolejny tenisowy sezon. Sezon, w którym Iga przestała być liderką rankingu WTA. Okazuje się jednakże, że sezon niezwykle udany. A jak jeszcze Polka zabłyśnie w Cancun, to się może okazać, że niemal tak udany jak poprzedni.
I co Wy wtedy powiecie, wszyscy żałośni hejterzy Naszego Dobra Narodowego? Bo już nawet punktu zaczepienia o tę zółto-niebieską kokardkę w tej chwili nie macie.
Inne tematy w dziale Sport