Ćwierćfinałowy mecz z Serbami był interesujący, żeby nie rzec dobry. Momentami, patrząc z naszej strony, nawet bardzo. W dodatku, w setach pierwszym i trzecim, bardzo emocjonujący.
Byliśmy w nim, generalnie, lepsi i wygraliśmy zasłużenie. Przewaga jaką wypracowaliśmy w setach drugim i czwartym nie powinna nikomu pozostawiać żadnych wątpliwości. Natomiast mieliśmy też, głównie w partii inauguracyjnej, przestoje, których w czekającej nas za chwilę walce o medale niespecjalnie by sobie człowiek życzył.
Epicka była odsłona numer trzy, w której Grbic dokonał niezwykle trafionej zmiany i która przesądziła o wyniku. Leon grał dobrze (ale wcale nie rewelacyjnie) w ataku, natomiast Serbowie uwzięli się na niego przy serwisie, a Kubańczyk temu nie był w stanie sprostać. I zaczęło być gorąco jak w secie pierwszym. Wprowadzony Semeniuk na przyjęciu przeszedł sam siebie, a swoje dodał w ataku. Po szalonej końcówce seta (36:34, jeśli ktoś nie oglądał) wygraliśmy go, a w czwartym wbiliśmy już tylko Serbom gwoździa do trumny. Nie byli już, po prostu, w stanie stanąć w szranki. Pływali, a my, podobnie jak w secie drugim, graliśmy swoje. Tym samym dobiliśmy do czołowej czwórki turnieju.
O finał zagramy ze Słowenią. Nasza odwieczna zmora. Odwieczna może za duże słowo, ale już to, że prześladują nas, i to od paru dobrych lat, w istotnych spotkaniach mistrzostw kontynentu to już czysta, żywa prawda. No bo tak. W roku 2015 spotkaliśmy się w ćwierćfinale i przegraliśmy. Dwa lata później w 1/8 też. Cztery lata temu trafiliśmy na nich w półfinale i… oczywiście porażka. Rewanż, też w półfinale, nastąpił na ostatnich ME’21. Graliśmy je u siebie w Katowicach. I? Wtopa. Średnio, w tych czterech meczach potrafiliśmy ugrać równo seta w każdym spotkaniu (2:3, 0:3, 1:3 i 1:3). Nie da się ukryć, że zachęcająco to nie wygląda. Tym bardziej, że podczas ostatniego sprawdzianu przed tegorocznym championatem, mam na myśli Memoriał Wagnera, ledwie miesiąc temu, popłynęliśmy 0:3. Pozostaje się trzymać, niczym tonącemu brzytwy, rezultatu spotkania ze Słowenią w rozegranym na początku lipca meczu Ligi Narodów na Filipinach gdzie, po wielkich bólach, wygraliśmy 3:2 (przegrywając już w setach 0:2, a w tie-breaku było na koniec 15:13).
Zadałem sobie trud i policzyłem jak wygląda całkowity bilans naszych potyczek z reprezentantami tego ledwie dwumilionowego kraju od momentu, kiedy wybił się na niepodległość, czyli od roku 1992, bo wtedy ją ogłosili. Przy czym Słowenia, jako taka, zagrała z nami po raz pierwszy stosunkowo bardzo późno. Wcześniej, przynajmniej do roku 2002, Jugosławia grała chyba pod starym szyldem (ostatni mecz z tąże Jugosławią graliśmy, jak znalazłem, w Buenos Aires we wrześniu 2002). Szczerze pisząc tego, kto ją wówczas reprezentował i czy byli tam jeszcze Słoweńcy, niestety nie pamiętam. Ale myślę, a nawet jestem przekonany, że niekoniecznie. Notabene strasznie nas ta Jugosławia w tamtych latach lała. Szyld „Serbia i Czarnogóra” pojawił się w roku 2003 i odtąd też, najprawdopodobniej, Słowenia gra pod swoją, osobną, banderą. Ale pewnym być w żadnym razie nie można, bo pierwszy mecz zagraliśmy z nimi dopiero w sierpniu roku pańskiego 2009. Wygraliśmy go trzy do ucha. Potem było 5 lat przerwy w kontaktach. Od roku 2014 gramy, z wyjątkiem lat 2016 i 2018, przynajmniej raz w roku. Bilans jest niby remisowy (9:9), natomiast my wygrywamy z reguły mecze o pietruszkę albo w ogóle jakieś nieoficjały (np. dwa razy sparing po 4:1), a oni leją nas w ważnych turniejach. Przeważnie, bo jakiś jeden, albo nawet dwa mecze, o byle co też z nami, zdaje się, wygrali. Ale, generalnie, mamy z nimi ciepło. Jeśli nie gorąco. Co każe przed jutrzejszym półfinałem trzymać optymizm na szczególnie krótkiej wodzy.
A tak w ogóle, to Słowenia to jest, sportowo, jakiś ewenement. Dwa miliony sto tysięcy ludzi (2020). Rewelacyjni siatkarze, doskonali, w pewnym momencie nawet najlepsi na świecie, dwaj kolarze i jeszcze paru z szeroko rozumianej czołówki, bardzo dobrzy piłkarze ręczni, do niedawna całkiem nieźli nożni, mają najlepszego koszykarza gracza na świecie, świetnych alpejczyków i skoczków narciarskich, ich domeną, przynajmniej w obszarze żeńskim, jest też wspinaczka górska (bouldering), słychać o nich w biathlonie. Nawet ich hokeiści byli do niedawna w grupie A. Tej poważnej, prawdziwej. Pozazdrościć. I, jeszcze bardziej, podziwiać.
Wracając do siatkówki. Jednym słowem Słoweńcy mają na nas patent. Najwyższa pora im go z rąk wytrącić. Szczególnie, że mamy w tej chwili naprawdę niezłą pakę. Może najlepszą od czasów wygranej z Sowietami 47 lat temu. Ale to już moja prywatna opinia. Jak się zdecyduję na uzasadnienie, to dam znać. Ale to tylko jak wygramy:).
Inne tematy w dziale Sport