Wielu obserwatorów i kibiców, o ekspertach i różnych Idze „życzliwych” nie wspomnę, od dłuższego czasu zastanawiało się nad tym, kiedy odbiorą jej pierwszeństwo w tourze Sabalenka czy nawet Rybakina. Tak się zdarzyło, że tej pierwszej się to udało. Pytanie czy na długo.
Po dzisiejszym nocnym finale US Open rodzi się jednak inne pytanie. Jak długo będzie zasiadać na tronie nowo wykreowana królowa. No bo, paradoksalnie, kiedy oficjalnie zostaje ogłoszona (nastąpi to jutro) światową jedynką, cały show skrada jej Amerykanka, która w podobnie spektakularny sposób jak Białorusinka zrobiła to w półfinale, wygrywa mecz finałowy. I to właśnie z nią.
Nie wiem jak to Sabalenka zniesie. No bo ledwo, po ponad pół roku trwającym pościgu i wiecznie anonsowanym i wieszczonym prześcignięciu Świątek, wstąpiła na szczyt, a tu się okazuje, że oprócz Igi, jak as z rękawa albo guma z majtek, wyskakuje kolejna kandydatka do zajęcia tronu. I w momencie zasiadania przez Białorusinkę na rzeczony tron zabiera jej całą radość z wyprzedzenia Igi.
W chwili, w której nowa jedynka jeszcze dobrze się na fotelu liderki nie usadowiła, nie będę się wgłębiał w rankingowe punkty i pisał co się musi i kiedy stać, żeby na samej górze rankingu nastąpiły bądź nie nastąpiły zmiany. Zresztą wcale nie jest takie pewne, że przed Sabalenką długi okres przewodzenia rankingowi. Szczególnie, że 700 pkt właśnie uciekło sprzed nosa. Nie to jest jednak tematem przewodnim tego tekstu.
Chodzi mi tym razem o Coco Gauff i jej przemianę. Przemianę, która dokonała się w niezwykle krótkim czasie. Proszę spojrzeć.
Na początku czerwca, w ćwierćfinale Garrosa, Coco dostaje, po raz siódmy w karierze, wciry od Igi. Zmienia więc trenera. Na Pere Ribę, dotychczasowego szkoleniowca Chinki Żeng. Ale w lipcu odpada w pierwszej rundzie Wimbledonu. I to z Sofią Kenin, która co by o niej ostatnio dobrego nie powiedzieć, to jednak do rekinów światowego tenisa w tym roku nie należy. No więc zatrudnia jeszcze dodatkowo Brada Gilberta. I się zaczyna.
Amerykański ciąg turniejów rozpoczyna od wygrania zawodów w Waszyngtonie. Potem, w Montrealu, odpada z Pegulą, ale w ćwierćfinale jest. Nie zrażona porażką z koleżanką, wygrywa za chwilę tysięcznik w Cincinnati, przy okazji przełamując wreszcie, w półfinale, koszmarną passę w pojedynkach ze Świątek (choć to była raczej porażka Polki na własne życzenie). A teraz taki numer. Dokonuje rzeczy nieczęsto, szczególnie w XXI wieku, spotykanej. Jako nastolatka wygrywa Wielkiego Szlema. Wszystko w niecałe trzy miesiące po zatrudnieniu pierwszego, a w miesiąc po zatrudnieniu drugiego z trenerów.
To, co jeszcze niedawno wydawało się, przynajmniej mnie, zupełnie nierealne, czyli gra Amerykanki na poziomie, na którym już kilka lat temu chcieli ją widzieć jej rodacy, czyli na poziomie szczytu rankingu, właśnie się ziściła. Od jutra Gauff będzie numerem trzecim na świecie. I z perspektywami na awans.
Co zrobili Gilbert z Ribą? Ja tam jestem tylko kibicem, ale jedno zauważyłem. Przekonali Coco, że kiedy rywalka ma na korcie przewagę, to należy grać topspina na koniec kortu, a nie próbować na gwałt odwrócić sytuację. I to przynosi niewiarygodne efekty. Amerykanka nie przegrywa już wymian waląc bez sensu trzecią, bądź nawet drugą, piłkę w siatkę. Zamiast to robić odgrywa topspin w kort i daje sobie szanse na dalszą grę. I te szanse nierzadko wykorzystuje. Nie wiem, czy jakby rozłożyć jej wszystkie, te obecne i te poprzednie, punkty na czynniki pierwsze, to by się nie okazało, że ta różnica w wynikach nie wynika głównie z tej zmiany. W każdym razie w ciągu kilku, może kilkunastu tygodni Coco z kandydatki na kandydatkę stała się rzeczywistym członkiem ścisłej elity. I kto wie czy nie należy się liczyć z jej dominacją w przyszłym sezonie. Różne rzeczy mogą się zdarzyć, ale dziś dużo na to wskazuje i dużo za tym przemawia.
Przy czym amerykański fragment touru dobiegł końca. Dla mnie oznacza to jedno. Skończą się różne, wynikające pewnie nie z jednej przyczyny, przewagi zawodniczek i zawodników USA. Ich dominacja, tak myślę, może się nagle deczko zmniejszyć. Abstrahując od tego, że tak będzie, można się zastanowić czemu tak będzie. Ale to temat na inną okazję. Nie psujmy Coco święta.
No to na koniec jeszcze jedna łyżka dziegciu. Ta amerykańska publika to jednak nie dorasta. Pokazali to zresztą nie pierwszy raz. Powinni im zafundować w szkołach jakieś lekcje z tego jak się zachowywać podczas meczów tenisowych. W ramach lekcji wychowania w rodzinie, jeśli takie mają. Albo w ramach czegoś w tym stylu. Bo aż się chce kibicować rywalkom Amerykanek i Amerykanów. Bez względu na to skąd pochodzą. Zresztą. Po półfinale Madison Keys powiedziała głośno, że od tych, wielokrotnie nieuzasadnionych, wrzasków po meczu bolała ją głowa. Bez konkretnego celu tych słów użyła.
A propos Madison Keys. To była, wg mnie, największa rewelacja turnieju. Pytanie czy w kolejnych turniejach potwierdzi tę rewelacyjną dyspozycję.
Inne tematy w dziale Sport