Tak sobie czytam różne opinie po tym jak nasze sportowe dobro narodowe numer 1 obniżyło znacząco procent wygranych przez siebie finałów turniejów rozgrywanych pod egidą WTA do zaledwie 80 (toż to o pomstę do nieba woła, żeby mieć tak niski procent finałowych zwycięstw, prawda?!), i muszę stwierdzić, że sporo dziennikarzy i kibiców zachowuje się po tej porażce racjonalnie.
Racjonalnie, bo w końcu ludzie zaczęli rozumieć, że Iga nie może wygrywać każdego meczu z każdą rywalką, którą los(owanie) postawi w dowolnym momencie sezonu na jej drodze. No bo, być może, można się było martwić, ze Polka przegrywa w Wimbledonie z zawodniczką klasy Cornet. Można się było ponad rok temu smucić (choć ja bym miał wątpliwości), że przegrywa z Collins. Ale we wszystkich, moim zdaniem, pozostałych przypadkach, w których Polka doznała w okresie ostatnich 14. miesięcy porażek, a było ich do kupy wszystkiego, nie licząc porażki w pokazówce z Rybakiną, niecałe albo całe 10, to taki smutek czy zamartwianie się nie wydają mi się specjalnie zasadne. Zwracam się oczywiście tylko do ludzi zatroskanych jej porażkami, bo do tych, którzy się z tych porażek cieszą czy wręcz ich pragną i potem nimi, często publicznie, napawają (a wystarczy wejść na pierwszy lepszy, dowolnie wybrany, portal i poczytać te, ziejące niczym nie sprowokowanym jadem i wcale nie odosobnione, opinie), gdyby się tu przez przypadek pojawili, mam tylko jedną uwagę. Tak w języku totalsów, żeby zrozumieli (choć zdążyłem się przekonać, że nie tylko tacy potrafią Idze wyjątkowo źle życzyć). WYP…DALAĆ!
No. Skoro jesteśmy teraz już tylko i wyłącznie, mam nadzieję, w swoim gronie. Nie ma co się martwić, rozpaczać i smętnie zawodzić.
Zobaczcie co się dzieje w innych sportach. Taka Mikaela Schiffrin. Czy ktoś ma jej złe, że nie wygrała tej zimy wszystkich zawodów w sezonie? Albo że nie została w tym miesiącu czterokrotną mistrzynią świata? Nie! Wszyscy, albo prawie wszyscy, się cieszą, że dołożyła do kolekcji jeden mistrzowski tytuł! Nawet wspomagające się nieregulaminowo norweskie biegaczki czy, wcześniej i później, niemieckie i amerykańskie lekkoatletki, nie wygrywały każdych, ważnych i mniej ważnych, zawodów w sezonie, a co dopiero w karierze. A my albo tego od Świątek żądamy, albo co najmniej kręcimy nosem, że to się jej przestało udawać (bo przecież w zeszłym roku przez dłuższy czas tak autentycznie było!).
W tenisa, zawodowo, grają tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy, ludzi. Nie wiem czy nie więcej. Nie mam dokładnych danych, ale nie są nam one w tym wypadku specjalnie potrzebne. Konkurencja ogromna, porównywalna tylko z paroma innymi sportami. I Polka, 21-letnia dodajmy, jest na samym szczycie tej piramidy. I nie dzięki żadnemu sprzyjającemu jej zbiegowi okoliczności, ale dlatego, że wygrała dużo więcej od innych, najważniejszych w rozpatrywanym okresie, zawodów w tej dyscyplinie sportu.
To czym Wy się wszyscy, do jasnej cholery, martwicie? Że przegrała w finale w Dubaju z Czeszką, która wcześniej pokonała, równie wyraźnie, numery dwa i trzy na świecie? Albo że przegrała w listopadzie, po czterech bezapelacyjnych bezpośrednich wygranych meczach z rzędu, z Sabalenką, która jest w życiowej formie? Albo, że pokonała ją w styczniu w Australian Open rewelacyjna wtedy Rybakina?
Ludzie! Zacznijcie stąpać po ziemi! I przestańcie stawiać przed tą dziewczyną zadania, którym nawet Graf czy Navratilova nie były w stanie sprostać. A one grały jednak w czasach, gdzie stawka była znacznie mniej wyrównana.
Martwić to by się można było wtedy, gdyby Iga, z hukiem, spadła z piedestału. Jak, nie przyrównując, Raducanu. Na razie wygląda na to, że tego typu obawy są jakby z lekka przedwczesne i, już mniej z lekka, przesadzone. FINAŁOWA PORAŻKA W TYSIECZNIKU TO JEST WIELKI SUKCES. Nawet wtedy, jeśli w rankingu ubyło parę punktów. Jak ktoś się w tym trochę orientuje to wie, że musiało ubyć, skoro rok temu o tej porze Polka tysięcznik wygrała, a teraz była „tylko” w finale.
Za chwilę Iga leci do Ameryki. Tam też będzie bronić punktów. Tych w Kalifornii i tych na Florydzie. Jak obu tych turniejów nie wygra, to wielkiego dramatu, podobnie jak w przypadku Dubaju, też nie będzie. Ważne, żeby pokazała to, co pokazuje również od początku TEGO SEZONU. Że wciąż jest w ścisłej, w zasadzie najściślejszej, szpicy tenisowej karuzeli. I żadne porażki, czy z Rybakiną czy z Krejcikovą, nie są w stanie tego zmienić.
I niech każdy zmartwiony o tym wie!
PS
Zamiast się martwić porażką Igi, cieszmy się z wygranej, i to całego turnieju, przez Hurkacza. Wczoraj Polak zwyciężył w Marsylii. I nieważne, że zawody rangi tylko 250, i że bez tuzów w drabince. Ważne, że w gablocie Hurkiego zawiśnie kolejny skalp. Jeśli dobrze liczę, to szósty.
Inne tematy w dziale Sport