Przy czym ja bym się, przynajmniej na razie, aż tak nie podniecał, bo to nie tylko tak, że Iga była wczoraj taka dobra. Również to, że Collins była taka słaba. W zasadzie taka beznadziejna. No nic tej dziewusze nie działało. I to nie tylko w pierwszym secie, w którym zwyczajnie nie istniała. I to przy nie za dużym udziale Polki. Amerykanka psuła wszystko. Co się dało i to, co nie, też.
W połowie drugiego seta Collins zagrała parę winnerów w stylu zeszłorocznego półfinału Australian Open. Ale to były tylko kliniczne wyjątki potwierdzające regułę. W dwóch ostatnich gemach seta wszystko wróciło do normy. To znaczy Iga grała swoje, a Yankee psuła na potęgę.
A co do Igi. Na tle totalnie niedysponowanej rywalki wypadła jak Pani Profesor. Spokój, punktowanie przeciwniczki niczym Jan Szczepański (jeśli ktoś gościa jeszcze pamięta) na igrzyskach w Monachium. Wreszcie niezły serwis. Nie za dużo, ale parę, za to w odpowiednim czasie, świetnych winnerów. Naprawdę mało niewymuszonych błędów. Plusowy bilans pierwszych i drugich. Czyli tak, jak na przedsezonowym sparingu Barcelony z Elche.
Bardzo ważna wygrana również z psychologicznego punktu widzenia. No bo jak, nie bójmy się tego słowa, masakrujesz rywalkę, która w poprzednim Waszym spotkaniu odniosła nad Tobą w pełni zasłużone zwycięstwo w półfinale Wielkiego Szlema, to morale, siłą rzeczy, musi Ci się podnieść. Nie o kilka centymetrów, ale przynajmniej do poziomu średniej strefy stanów wysokich.
Po meczu Polki nadszedł komunikat, że kolejna przeszkoda na drodze do finału, Szwajcarka Bencic, wycofała się z turnieju. Z jednej strony szkoda, bo zapowiadał się fajny pojedynek. Z drugiej też bym, na miejscu Helwetki, tak zrobił. Niesamowita intensywność spotkań w ostatnim czasie (przecież jeszcze w niedzielę grała, i wygrała, finał w Abu Dhabi), niezwykle wyczerpujący, i fizycznie i psychicznie, czternasty (tylko jedna porażka!) w sezonie, nie licząc United Cup-a, mecz z Azarenką, a na koniec informacja, że Świątek najprawdopodobniej znów w dużej formie. Decyzja Szwajcarki, również jeśli zależało jej na podtrzymaniu swojej passy pięciu meczów bez porażki, ale przede wszystkim w kontekście czekających na najlepsze tenisistki za chwilę turniejów, mogła być tylko jedna.
Nie wiem tylko czy to aż tak dobrze dla Igi. Niby w meczu z Gauff (zakładam, że Coco sobie z Kudermietową poradzi, choć de facto jest to na dzisiaj wróżenie z fusów, bo raz, że nigdy z sobą dotąd nie grały, a dwa, że w tym sezonie Rosjanka ma na koncie zwycięstwa z uznanymi firmami, a zwycięstwa Cori to wygrane, mimo zwycięskiego turnieju w Nowej Zelandii, z samymi, jeśli nie ogórkami, to zawodniczkami spoza, nawet szerokiej, czołówki) będzie bardziej od Amerykanki wypoczęta. Ale, w przeciwieństwie do rywalki, nie będzie w rytmie. Co prawda dotychczasowe mecze Igi z wielką nadzieją USA (na zostanie drugą Chris Evert) wskazują, że to nie powinno mieć znaczenia, ale jednak taki brak ogrania na tym etapie turnieju może, w jakiś tam sposób, te przewagi Polki rekompensować. Rozsądek podpowiada z kolei, że w jakiś tam sposób pewnie może, ale zdecydowanie nie do końca. Na dziś bilans meczów obu zawodniczek to aż 5:0. W czterech zeszłorocznych potyczkach Amerykanka ani razu nie ugrała z Polką więcej niż czterech gemów. Więc, na zdrowy rozum, kto ma ten mecz, bez względu na wzgląd, wygrać?
Gdyby przyszło Idze spotkać się w półfinale jednak, czego definitywnie wykluczyć nie można, z Kudermietową, to też nie musimy być specjalnymi pesymistami. Dawno co prawda ze sobą nie grały, ale bilans i przebieg ich dwóch bezpośrednich spotkań nie pozwala dawać Rosjance za dużych szans. Szczególnie ich ostatni mecz, ten sprzed dwóch lat w Indian Wells, wyglądał jak, nie przyrównując, wczorajszy z Collins.
I tym, jak się wydaje, optymistycznym akcentem żegnam się z Państwem do następnego tekstu.
Inne tematy w dziale Sport