Finału oczywiście nie widziałem. Musiałem odespać te wszystkie poprzednie, nieprzespane, noce. Podobno stał na rewelacyjnym poziomie. Tak mówił prowadzący studio redaktor. Ja mu wierzę, bo on się na tenisie trochę zna. Stał, ten finał znaczy i wg słów pana Furiana, na poziomie rzeczywiście godnym finału nieoficjalnych mistrzostw świata. Może nawet lepszym.
Ja, rzecz jasna, większość finałów najważniejszych tenisowych imprez kobiecych przez ostatnie lata (tak od czasów Agnieszki, bo wcześniej to się z tego wybukowałem, jak przestały grać Graf i Sabatini, mniej więcej) starałem się oglądać, ale od czasu jak mamy Igę, to postanowiłem patrzeć tylko na te z jej udziałem. No bo co to za przyjemność śledzić mecz, w którym Polka powinna się znaleźć z definicji, a mimo to jej w nim nie ma? Dla mnie żadna. I to był drugi, oprócz niewyspania, powód mojej absencji w nocy w pokoju z telewizorem (mam w domu, na szczęście, tylko jeden).
A teraz jeszcze krótko o tym tytułowym tle i zaraz kończę.
Chciałem tylko zauważyć, że mistrzynią świata (nieoficjalną) została zawodniczka, którą cztery dni wcześniej Światek, delikatnie pisząc, rozniosła na szablach. Ściślej biorąc na jednej szabli. A jeszcze ściślej, to na tenisowej rakiecie. Więc nic Garcii nie ujmując i pomijając fakt, że to jedyny turniej, gdzie ktoś kto przegra, może potem wygrać więcej, lekką, a nawet trochę cięższą, satysfakcję ze zwycięstwa Francuzki też możemy mieć.
I tym optymistycznym akcentem pożegnajmy się z damskim tenisem do połowy stycznia roku następnego.
Do tego czasu, a może nawet i ze dwa i pół miesiąca dłużej, niech moc będzie z naszymi skoczkami. Wszystkimi, a nie tylko (jak w ostatni weekend) z Kubackim. Amen.
PS
Ktoś pyta czemu, przy okazji próśb o zwiększenie dostępu mocy, nie wspomniałem o piłkarzach? Niech nie pyta, tylko niech se sam odpowie.
Co nie znaczy, że nie będę za nich trzymał kciuka. A nawet obu.
Inne tematy w dziale Sport