Po 10-ciu z rzędu wygranych finałach turniejów rangi WTA, Iga Świątek wreszcie taki finał przegrała. Niedobre słowo to „wreszcie”, bo ani na to nie czekałem, ani mi to przerwanie niecodziennej serii w smak. Faktem jest, że się stało.
Stało się tylko dlatego, że Polka przynajmniej od czwartku jest mocno przeziębiona, a kto wie czy nie zwyczajnie, albo nawet niezwyczajnie, chora. Ale, ponieważ zdaje się uważała, że nie może zawieść nikogo z tych, którzy tak licznie dla niej do Ostravy zjechali, to cały czas gra. Na najwyższych obrotach, bo turniej WTA 500 to nie jest coś, co można traktować jak trening, na którym albo zepniemy się na maksa, albo nie. Tym bardziej, że naprzeciwko w półfinale stanęła, moim zdaniem, jedna z trzech, oprócz właśnie Igi i Samsonowej, znajdujących się aktualnie w najwyższej na świecie formie tenisistek. Zwycięstwo nad Aleksandrową, osiągnięte nieprawdopodobnym wręcz wysiłkiem i ambicją, musiało kosztować. No i kosztowało.
Wydaje się oczywistym, że w takiej sytuacji podróż do San Diego nie wchodzi w grę. Turniej w Kalifornii trzeba odpuścić. Trza się wykurować i lecieć do Dallas dopiero jak się wyzdrowieje. Do mistrzostw świata trzy tygodnie. Czasu starczy. Tym bardziej, że żadnej Samsonowej ani żadnej Aleksandrowej w WTA Finals nie będzie. Droga do zdobycia pierwszego mistrzostwa świata otwarta niczym drzwi do lasu. Niczego nie trzeba specjalnie wyważać. Wystarczy wyciągnąć ręce. Po swoje.
A że seria przerwana? Nie pierwsza, nie ostatnia. Przeżyjemy. Są rzeczy ważniejsze. Również w samym tenisie.
PS
To, co pokazały obie finalistki w ostatnim gemie meczu, to było to, z powodu czego kupuje się czasem bilety po kilkaset funtów. Nie mam słów. Chapeau bas.
Inne tematy w dziale Sport