„Znów” w sensie wygrania turnieju, bo w światowym rankingu, czego świadome jest już każde polskie, nawet maleńkie, dziecko, od mniej więcej pół roku wszystkie rywalki mogą tylko sprawdzać, i to z dużej odległości, jak prezentują się jej plecy. Gdyby poczynić w tej chwili nierozsądnie założenie, że przez kolejne pół roku Polka nie ugra nawet jednego rankingowego punktu, to i tak będzie po tym okresie najprawdopodobniej dalej na pierwszym miejscu rankingu.
Po trzech miesiącach przerwy Iga Świątek wygrała kolejny turniej w tym roku. Siódmy już. Siódmy, ale chyba dla niej najważniejszy. I na pewno najtrudniejszy. Dlaczego? Kto w miarę dokładnie śledzi jej karierę, a nawet tylko tegoroczne wyniki, ten wie dlaczego. Dla nikogo nie powinno być odkryciem Ameryki stwierdzenie, że Polka po wygraniu w czerwcu Rolanda Garrosa wpadła w, nazwijmy to, w lekki, a może trochę głębszy, dołek. Każdy wynik inny niż wygrana w turnieju był bowiem rzeczonym „wpadnięciem”. „Kryzys” rozpoczął się więc porażką w trzeciej rundzie Wimbledonu, „pogłębił” porażką w ćwierćfinale turnieju w Warszawie, a „okopał się” (głównie w świadomości żądnych ciągłych zwycięstw i nie zdających sobie sprawy z tego, że to praktycznie nieosiągalne, kibiców) w Toronto i Cincinnati.
I teraz Polka wygrywa swój drugi w tym roku i trzeci w ogóle turniej Wielkiego Szlema. Przy czym pierwszy poza Paryżem. Grając z rundy na rundę coraz lepiej, a w finale, szczególnie w pierwszym secie, pokazując, uważam, tenis ocierający się o najlepszy w życiu.
W finałowym meczu z Tunezyjką Polka, podobnie jak w półfinale z Białorusinką, biorąc pod uwagę to, jak obie grały w poprzednich meczach turnieju, wcale nie była faworytką. Wręcz przeciwnie. A jednak wygrała. Wygrała, pokazując niezwykły hart ducha, i potrafiąc w każdym z obu meczów wyjść z trudnych sytuacji. Oczywiście z Białorusinką z większych, ale wygrać e finale seta, który praktycznie wyśliznął ci się z rąk, też nie jest łatwo.
Zwycięstwo w Nowym Jorku jest też o tyle ważne, że zostało odniesione na bardzo szybkim twardym korcie, jakże różnym od paryskiej czy rzymskiej mączki, ale także od wiosennych betonowych obiektów w Kaliforni i na Florydzie. Korcie, na którym grało się piłkami przez nasze dobro narodowe wyjątkowo nielubianymi. Nielubianymi do tego stopnia, że Iga walczy o to, by od przyszłego roku ich w tourze nie było.
Mam tę satysfakcję, że jeszcze przed turniejem popełniłem tekst, w którym jasno dałem do zrozumienia, ze będzie tak, jak się rzeczywiście stało. I potem, mimo dość przeciętnej gry Igi w kilku pierwszych nowojorskich meczach, cały czas konsekwentnie przy tej opinii trwałem. Nie żebym się z tym teraz obnosił, ale pewnie niewielu było takich, którzy głośno o takiej opcji mówili.
Myślę, że po tym ogromnym sukcesie nasza reprezentantka znów stanie się tą Igą z wiosny. Igą, do meczów z którą wszystkie potencjalne rywalki, na którą by w losowaniu nie padło, będą podchodzić z paraliżującym, przekładającym się potem na wyraźne porażki, respektem. I Igą, która znów będzie dochodzić do liczb o jakich nam się kiedyś nie śniło. Czego sobie i Wam wszystkim życzę.
PS
Ze statystycznego punktu widzenia warto odnotować jeszcze jedną rzecz. Wygrana w US Open to równe 10-te turniejowe zwycięstwo Polki w karierze. Zdobycie tych 10-ciu trofeów zabrało jej, circa, 23 miesiące. Ciekawe ile zajmie jej wygranie kolejnych 10-ciu. Jeśli, a raczej kiedy to zrobi, zrówna się pod tym względem z aktualną, bezapelacyjną na razie, rekordzistką kraju w tej mierze, Agnieszką Radwańską.
PS II
Mogę zrozumieć, że po finale RG popłakała się Coco Gauff. Dostała takie wciry, że chyba nawet chłop by sięz tej niemocy, popłakał.
Mogę zrozumieć, że po półfinałowej porażce w piątek popłakała się Sabalenka. Prowadziła w trzecim secie 4:2 i, co by nie napisać, mogła myśleć, że wita się z gąską.
Łez Jabeur zrozumieć nie mogę. Uważa, że choć przez moment zasługiwała na zwycięstwo? I ten tekst, niby żartobliwy, że nie lubi Igi? Mogłaby se darować, uważam. Słoma z butów i całe wcześniejsze pozytywne wrażenia z nią związane poszły w kąt.
A może ja jestem przewrażliwiony? Myślę, że wątpię. To był finał Wielkiego Szlema, a nie przepychanka w przedszkolnej grupie starszaków.
Inne tematy w dziale Sport