Ostatniej nocy. Po trzech godzinach gry Brazylijka pokonała nasze największe kobiece sportowe dobro narodowe.
„Gry” to mało powiedziane. To był nieustanny festiwal ciosów, w którym najpierw wydawało się, że mecz długo nie potrwa, a potem, kiedy Polka rozgryzła wreszcie nieco leworęczną rywalkę, że jednak. Potrwa, znaczy. No i potrwał, tyle, że nie zakończył się happy endem.
Iga Świątek nie zagrała wybitnego meczu. Zagrała natomiast takowy, szczególnie biorąc pod uwagę jej aktualną pozycję w stadzie, jej rywalka. Każdą inną przeciwniczkę Haddad-Maia rozniosłaby wczoraj w puch. Igi nie rozniosła tylko dlatego, bo Iga jest już niesamowicie mocna. Mocna mentalnie. Zna swoją wartość. Poznała ją w ciągu ostatniego sezonu. I nawet kiedy nie gra swojego najlepszego tenisa, to rywalki, nawet w wybornej formie, i tak niczego pewne być nie mogą.
Wolałbym oczywiście, żeby Świątek ten mecz wygrała ale, w kontekście zbliżającego się nieubłaganie szybkimi krokami US Open, nie jest najgorzej, że odpadła. Zagra pewnie teraz w Cincinnati. Nawet jak tam wygra, to dalej będzie stosunkowo świeża. Właśnie dzięki dzisiejszej porażce. Więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Nie bardzo mam ochotę to tej chwili dokładnie liczyć, ale po Toronto jest już, zdaje się, przesądzone, że na koniec sezonu polska tenisistka będzie dalej przewodzić rankingowi WTA. Trzy najgroźniejsze rywalki (Jabeur, Kontaveit i Badosa) znów do niej straciły, Sabalenka i Sakkari nic nie zyskały. Muguruza to samo. Z pierwszej dychy (tej obecnej, bo od poniedziałku będzie już inna) w turnieju pozostała już tylko Pegula, która w półfinale, owszem, ma duże szanse się znaleźć, ale w finale to już jej jakoś nie widzę.
Jedno na koniec chciałem napisać. Przy całym szacunku dla dokonań Haddad-Maii. Tych w Toronto i tych trochę wcześniej na trawie. Mam mieszane uczucia kiedy widzę, że ktoś odsunięty karnie od sportu za doping, wraca i wygrywa. Po pierwsze dlatego, że uważam, że za doping powinno się być usuniętym z zawodowego sportu na stałe. A po drugie, i to mówi wielu ludzi, którzy się tym problemem interesują znacznie głębiej niż ja czy PT moi Czytelnicy, że jak wystarczająco długo i dobrze brałeś, to ta dwuletnia karencja na nic się nie zdaje. Organizm cały czas jest znacznie bardziej wydolny niż był przed stosowaniem niedozwolonych środków. I cały czas osiągasz dużo więcej niż stać by cię było bez, załóżmy że dawno zarzuconego przez Ciebie, wspomagania. Dlatego, m.in., wielu ludzi siedzących po uszy w sporcie, ma dystans, nie tylko do Alessandro Valverde, słynnego kolarza, który po powrocie z „odsiadki” odnosił sukcesy prawie do 40-tki. Ja w sporcie po uszy co prawda nie siedzę, ale dystans do wyników Valverde i innych „marnotrawnych synów i córek” też będę miał zawsze.
Haddad-Maia, tak jak rzeczony Hiszpan, swoje niby odsiedziała. Przynajmniej w myśl obowiązujących przepisów. Tylko, że jeśli ci od pretensji do Valverde i jemu podobnych mają rację, a wg mnie mają, to walka z nimi jest nierówna. Albo dopuśćmy wszystkich do wszystkiego i będziemy mieli wtedy rywalizację robotów i technologów. Jak w F1.
Analizowanie tego, jak będzie dalej wyglądać rywalizacja w Toronto, przestało mnie praktycznie interesować, ale, skoro jestem przy głosie, to konsekwentnie będę się upierał, że z dolnej połówki do finału powinna awansować Halep. Z górnej, po odpadnięciu Igi, oczywiście Brazylijka. Jak będzie inaczej to, po pierwsze, się zdziwię, ale po drugie, ostatnio w WTA to już każda wygrywa z każdą, więc moje zdziwienie powinno szybko ustąpić. Szczególnie gdybym miał w finale zobaczyć pojedynek dzisiejszych ćwierćfinałowych przeciwniczek moich faworytek. W innym przypadku jednak nie.
PS
Po Toronto będzie jeszcze większy ścisk w rankingu na pozycjach 7-14. A Iga, mimo odpadnięcia już w III rundzie, znów przekroczy 8500 punktów. I zwiększy przewagę nad wiceliderką rankingu do ponad 4000 oczek.
Inne tematy w dziale Sport