Ja jednak koniecznie muszę (w przeciwieństwie do jednego blogera, który tu przychodzi chwalić się, że nie ogląda) śledzić mecze naszej gwiazdy przed telewizorem. Jak nie oglądam – od razu dramat. Ledwo wejdę do domu i posadzę się na kanapie, a do tego włączę pudło – zmiana o 180o.
Wyjeżdżałem z pracy – zaczynały mecz. W zasadzie jeszcze się rozgrzewały. Wszedłem do domu, żona mówi 0:3. Siadłem z wrażenia. Na kanapie wspomnianej. I tak patrzę w ten ekran, a tu z 0:3 5:3 się zrobiło. Niby trochę trwało, ale jednak. Mecz nie był łatwy, skoro sam pierwszy set trwał dłużej niż jedną Igę. Ale drugi był już w normie. Trzydzieści kilka minut. Z dominacją taką, jakby z Sabalenką grała (bo do Pliskovej to jednak trochę brakowało). A to niby też Białorusinka, ale jednak inna. Mniej "łukaszenkowa" na przykład, jak się słyszy.
Nawiasem pisząc potem sobie te trzy pierwsze gemy spotkania oglądnąłem. Na 0:3 Polka nie zasłużyła na pewno, choć grała w nich bardzo nerwowo. Taka „Świątek AD druga połowa 2021”. Kilka autów, w które wyrzuciła piłki, było może nie minimalnych, ale naprawdę niedużych. Szwankował przede wszystkim serwis i to on był powodem „dramatu”.
Ważne, że Polka grała znacznie lepiej niż wczoraj i że sam mecz stał też na znacznie wyższym poziomie od tego z Ruse. I, co też istotne, Azarenka (jak na siebie szczególnie) zachowywała się wyjątkowo fair. W drugim secie nawet wyłączyła nawet ten magnetofon ze swoimi jękami z nocnych eskapad. Złośliwi twierdzą, co prawda, że to dlatego, że spuchła i nie miała siły ich z siebie krzesać, ale czego to złośliwi nie wymyślą. Całkiem nieźle się też Białorusinka zaprezentowała. Szczególnie w pierwszej odsłonie. W drugiej było widać, że dotrzymywanie Polce kroku w secie pierwszym kosztowało ją zbyt dużo.
No to pora nawiązać do tytułu. To było 25-te z rzędu zwycięstwo naszej kandydatki na zmienniczkę Szewińskiej w oficjalnym turnieju objętym najwyższymi rozgrywkami światowej federacji. Daje jej to, ex aequo, 36-te miejsce w tabeli wszech czasów, licząc od początku istnienia tenisowej federacji. Niby odległe, ale wśród tych 36-ciu wyników aż 10 należy do Navratilowej, 8 do Graff, 7 do Evert, po trzy do Seles i młodszej z sióstr Sisters. Czyli, de facto, lepszą serię od Igi miało jedynie 11 zawodniczek w historii! Wymieńmy, bo warto.
Navratilova (rekord 74 mecze z rzędu bez porażki), Graff (66), Court (57), Evert (55), Hingis (37), Seles (36), Venus Sister (35), Serena Sister(34), Henin (32), Austin (26) i pokonana dzisiaj Azarenka (26). Iga, jeśli wygra z Andrescu ćwierćfinał (a nie stawiałbym bym jej mimo wszystko w tym meczu na pozycji z góry straconej), wejdzie więc do czołowej 10-tki.
Nie chcę się dorobić opinii dmuchacza balonów, więc nie będę pisał, co się stanie w wypadku kolejnych wygranych Polki. Ograniczę się do faktów. A te są takie, że nasza reprezentantka wygrywa co może, za chwilę zacznie wygrywać nawet to, czego nie będzie mogła, obrasta w coraz większe doświadczenie i wręcz nieprawdopodobną odporność psychiczną, zyskuje sympatię kibiców wszystkich możliwych nacji (może poza rosyjską, ale tu też nie byłbym tej „niesympatii” tak do końca pewien), lubią ją, chyba bez wyjątku, wszystkie rywalki. Oczywiście oprócz tych, które nie lubią nikogo.
Czego jeszcze chcieć?
W sumie jest parę rzeczy. Ale o tym też post factum lepiej pisać. A nie przed, żeby zapeszać.
Inne tematy w dziale Sport