No to teraz niech nas jak najdłużej nie opuszcza. Najlepiej do połowy grudnia. Albo i trzy dni dłużej.
Mamy szczęście do tego Kataru w tym roku. Najpierw Iga, teraz piłkarze. Przy czym Katar był dla nas szczęśliwy nie tylko miesiąc temu, również wcześniej. Przypomnę, że kilka lat temu nasi piłkarze ręczni zdobyli tu medal MŚ.
Z tym porównaniem naszych futbolistów ze Świątek to trochę, mimo wszystko, do pieca dałem. Bo, przynajmniej na razie, to jednak dwa zupełnie różne poziomy. W tej chwili, jak już porównywać do którejś z polskich tenisistek, to bliżej im raczej do Magdy Fręch. Ona w Katarze odpadła w eliminacjach i, tak jak wczorajsi bohaterowie, do turnieju głównego trafiła jako lucky looser. Wygrywając potem mecz pierwszej rundy czyli, jakby tak na siłę brnąć w porównania, taki odpowiednik wczorajszego barażu.
A teraz już stricte o piłce.
Trzymałbym się tego, że najważniejszy jest wynik. Po tych wszystkich zawirowaniach, które spotkały Polaków od, mniej więcej, przegranego meczu z Węgrami, optymistami mogli być tylko zatwardziali marzyciele. No i jeszcze ja, bo podskórnie cały czas (irracjonalnie, jak się mogło wydawać) wierzyłem w ten awans. Może dlatego, że jestem wierzący? Niech będzie, ze z tego powodu.
Teraz coś, co przychodzi mi z trudem, bo dalej, przynajmniej w dwóch z trzech przypadków, uważam że wymienieni za chwilę gracze nie powinni grać w pierwszym składzie reprezentacji Polski. Ale oddajmy im, na co zasłużyli.
Krytykowany, zupełnie zasłużenie, za dotychczasową grę w koszulce z orłem Wojciech Szczęsny rozegrał swój najlepszy mecz w kadrze przynajmniej od czasu pamiętnego spotkania z Niemcami w 2014-tym roku. To jest OJCIEC NASZEGO WCZORAJSZEGO ZWYCIĘSTWA. W przynajmniej dwóch przypadkach wybronił nam tzw. „setki”, a przez cały mecz bronił wyjątkowo pewnie. Nie przypominam sobie sytuacji, o którą można by było mieć do niego jakiekolwiek pretensje. Chapeau bas, Szczena.
Kamil Glik, mimo widocznych przez niemal cały mecz kłopotów zdrowotnych, kilkakrotnie w obronie uratował nas przed golem. Wczoraj był rzeczywiście tym, kim przez ostatni rok, zupełnie bez uzasadnienia, nazywali go panowie z telewizji. BYŁ FILAREM OBRONY. Oczywiście przy wyprowadzaniu piłki, dalej wyprawiał te straszne rzeczy, od których od dobrych kilku lat włos się każdemu kibicowi jeży na głowie, ale w meczu, gdzie głównie się broniliśmy, nie miało to, jak się okazuje, aż takiego znaczenia.
No i Grzegorz Krychowiak. DAŁ DOBRĄ ZMIANĘ. Wywalczył karnego, zaprowadził większy od Góralskiego spokój w defensywie. Szału z jego powodu może nie było, ale w drugiej połowie wyglądaliśmy korzystniej niż w pierwszej. Ja wiem, że to głównie pokłosie zdobytego zaraz po przerwie prowadzenia i zwiększonej przez to znacznie nerwowości Szwedów, ale w zestawieniu z wyjątkowo nieodpowiedzialnym pitbullem Góralskim (dobra, niemal natychmiastowa, reakcja Michniewicza) Krychowiak wyglądał może najlepiej od roku, kiedy to przyzwoicie zagrał na Wembley. I nie zmieni tej opinii nawet groźny strzał głową, którym o mały włos nie zaskoczył… Szczęsnego.
Mecz, jak się można było spodziewać, nie miał nic wspólnego z artyzmem. Nie była to rywalizacja Hiszpanii z Brazylią. Było co prawda w każdym zespole po jednym potencjalnym artyście, ale tylko Forsberg udowodnił, że na to miano zasługuje. I to tylko w pierwszej połowie, bo w drugiej zgasł niczym na wietrze zapałka. Piotr Zieliński znów się, jako kreator, nie sprawdził, ale przynajmniej, pierwszy raz od długiego czasu, odcisnął swoje piętno na losach meczu. Jestem, ze względu na to jak technicznie odbiega od wszystkich innych reprezentantów Polski, jego wielkim fanem, ale coraz częściej łapię się na tym, że nie jestem przekonany, że w obecnie prezentowanej formie musi on koniecznie co spotkanie wychodzić w pierwszym składzie.
Wygraliśmy bój o udział w finałach mistrzostw świata. To, bez względu na wzgląd, wielki sukces. W takiej chwili byłoby dość niezręcznym, uważam, dłuższe rozwodzenie się nad mankamentami i błędami wczorajszych zwycięzców. Bo takich było, jak każdy chyba sobie zdaje sprawę, dość sporo, żeby nie napisać mnóstwo. Ale celem był awans i cel został osiągnięty. Była ambicja, była determinacja, była też fura szczęścia. Teraz tylko dołożyć tyle samo jakości i, jak to mówią w telewizji, ale w innym programie, JEDZIEMY!
Wracając do porównań z tenisem. Trzeba życzyć piłkarzom, którzy zaczęli zmagania z Katarem jak Magda Fręch, żeby skończyli je jak Iga Świątek. Bo, każdy, nawet Leszek Miller wie, że prawdziwego piłkarza poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna.
Inne tematy w dziale Sport