Tak naprawdę, to ten odcinek jest tylko dodatkiem do poprzednich ośmiu. Dodatkiem, bez którego można się obyć, ale który, uważam, warto, szczególnie jak się ma trochę wolnego czasu, przeczytać. Przy czym czytanie go bez wcześniejszej lektury jego ośmiu poprzedników (albo przynajmniej ich części) nie ma większego sensu. Nie będzie się bowiem miało głębszej wiedzy na temat tego, do czego się tekst odnosi. Dlatego, jeśli ktoś tego cyklu nawet nie liznął, lepiej albo spróbować go jednak liznąć, albo konsekwentnie odpuścić odcinek nr 9, jako się i pierwsze osiem odpuściło. A teraz do rzeczy.
W poprzednich odcinkach podawałem suche liczby. Liczby, które na pewno nie kłamią. Ale nie mówią one też całej prawdy. Dlatego w tym tekście liczb będzie dużo mniej (jeżeli już będą, to tylko przywołane z któregoś z odcinków poprzednich), natomiast nieco więcej komentarza, który niektórym wyda się być może niepotrzebny, gdyż sami to wszystko wiedzą (albo potrafią do tego sami dojść) i czytając to, co za chwilę napiszę, będą się czuli, jakby ich ktoś tabliczki mnożenia w zakresie stu chciał na nowo uczyć, ale innym może się przydać. To tak jak ze skryptem na studiach. Jedni na to leją, a inni bez przeczytania tego są jak bez ręki. Albo jak z przypisami w książce. Nierzadko można się bez nich swobodnie obejść, ale przeczytanie ich w niczym nie szkodzi. Czasem pomaga.
Ten mój „skrypt” czy, jak kto woli, „przypisy” będą, jak na coś takiego, niespecjalnie długie. Parę kwestii jednak chcę wyjaśnić.
Najpierw w kwestii stosunkowo odległych lokat Polaków (najlepszego tria szczególnie), praktycznie w każdej z klasyfikacji. Oczywiście każdego z nich mierząc jego miarą. Po pierwsze, i to już w którymś z wcześniejszych odcinków, niekoniecznie długo się nad tym rozwodząc, poruszyłem. Polacy przez długie lata, praktycznie do kilku lat wstecz, dostawali się do Pucharu Świata niczym z łapanki. To znaczy tak. Nie mieliśmy, generalnie, dobrego systemu szkolenia ani najlepszego sprzętu, nie było zatem dobrych zawodników i wyników. Oraz pieniędzy. Ale jak się pojawił talent, wszystko jedno czy wielki czy jako taki, to od razu (żeby nie było, że Polaków w PŚ w ogóle nie ma) rzucano go na głęboką wodę, czyli do Pucharu Świata. Siłą rzeczy taki nieopierzony gość płacił frycowe. Stoch, owszem, był w wieku lat 17-tu siódmy w zawodach przedolimpijskich w Pragelato, ale poza tym bardzo kiepsko to wyglądało. Tak w tamtym sezonie, jak i przez kolejny. Był, moim zdaniem, za młody i jeszcze za słaby, żeby ten I-ligowy ciężar udźwignąć. A startować musiał, bo nikt w Polsce poza Małyszem mu nie podskoczył. No to wio na PŚ bez względu na wyniki. Ja zresztą nie twierdzę, że to było do końca złe rozwiązanie. Usprawiedliwiam tylko jego słabsze statystyki. W kilku następnych było widać, że to wielki talent i że stopniowo idzie ku lepszemu, ale barierę stanowił brak: 1.stabilizacji, 2.wyników na najwyższym poziomie, czyli miejsc w czołowej 10-tce, 3. porządnej krajowej konkurencji. Kubacki, zanim zdobył pierwsze punkty w PŚ, zaliczył 31 pucharowych podejść, w których nie zdobył ni jednego punktu! Przez całe pięć sezonów! Żyła, owszem, zaczął pucharową karierę od dwóch punktowych konkursów w Sapporo, ale potem przez 5 sezonów zapunktował, i to tak sobie, raptem w pięciu zawodach. Ich kłopoty już po wdrapaniu się do szeroko rozumianej czołówki to już inna para kaloszy. Zasadniczy powód upadków, bo przecież nie wzlotów (te osiągali, nie tylko oni, bo również Hula czy Kot, po udaniu się, na krótszy lub dłuższy okres, na odwszenie do swoich trenerów klubowych albo Szturca) polskich skoczków w trakcie trwania kariery i ich wszelkiej reprezentacyjnej stagnacji, to Łukasz Kruczek. Mieliśmy przez 10 lat, w porównaniu z kilkoma najgroźniejszymi ekipami rywali, zwyczajnie dużo słabszego trenera. Trenera, najkrócej pisząc, bez jakiegokolwiek, porównywalnego z trenerami innych, warsztatu. Stocha w roku 2014 mogłaby prowadzić równie dobrze pani Gienia spod baru. I tak by w Soczi wygrał. Ale z kryzysu w sezonie 2015/16 mógł go wyprowadzić tylko znający swój fach trener. Niekoniecznie taki as jak Horngacher, bo Kubackiego czy Kota, a wcześniej Żyłę czy Hulę, z zapaści wyprowadzali mający znacznie słabszą od Austriaka markę szkoleniowcy. Nierzadko tacy, których PZN nie szanował. Zaznaczam. Wbrew pozorom nie jest to atak wymierzony w byłego selekcjonera, choć jego niekompetencja widoczna jest, choćby dzisiaj jeszcze, chyba dla każdego. Dużo bardziej winny jest Tajner i jego różańcowe kółko klakierków. Ale dla prezesa Kruczek był super. I dalej zresztą jest. Z różnych przyczyn, ale nie o tym ten tekst. To jest drugi powód słabszych średnich punktowych polskich zawodników i tego, że każdy, powtarzam KAŻDY, z nich ma gorsze miejsce w rankingu niż to, na które wskazują jego możliwości. Dlaczego taki Kraft czy Schlierenzauer (że o kilku austriackich, ograniczając się tylko do tej nacji, emerytach nie wspomnę) ma takie wysokie średnie i tak zdecydowanie wyprzedza Stocha? Nie dlatego, że to większe talenty są. Bo nie są. Po prostu. Przystąpili do I-ligowej rywalizacji wtedy, gdy byli już na to gotowi. Gdy zostali wcześniej do tego fantastycznie przygotowani. Nie tak jak nasi, których praktycznie wystawiono do pucharowej rywalizacji z biegu i bez przygotowania, tylko z tego powodu, że oprócz wielkiego talentu dojrzeli do I-ligowego startu. Co oznacza, że przystępując do PŚ skakali na poziomie najlepszych kolegów z kadry. A jak tak, to od razu mieli wspaniałe średnie. Austria, Niemcy, Norwegia czy Słowenia mają oczywiście, do tej pory zresztą, dużo lepszy od naszego system szkolenia. I nawet taki geniusz jak Stoch czy Małysz, jak chodzi o będące przedmiotem tego cyklu statystyki, tego nie przeskoczy.
Druga rzecz. Te wszystkie statystyki są obarczone jednym zasadniczym błędem. Polega on na tym, że jedni ze skoczków są na początku kariery, inni w apogeum, a jeszcze inni u jej schyłku. A tak naprawdę dokonania zawodnika powinno się oceniać po zakończeniu przezeń kariery. Przykłady pierwsze z brzegu i z najwyższej półki. Schlierenzauer i Kraft. Gdybyśmy te statystyki robili, powiedzmy, trzy lata temu, to na pierwszych miejscach w każdej z tabel widniałoby nazwisko Tyrolczyka. Ponieważ przez ostatnie trzy sezony skacze jak przez okno, a Kraft był w tym czasie albo najlepszy albo w czołówce, to jest teraz przed nim. Ale wystarczy, że Schlieri skończy, mam nadzieję ze względu na niego samego, karierę (bo na powrót do dawnych wyników jakoś nie do końca liczę), a Kraft wpadnie w dołek i kolejność znów się może z lekka wywrócić. Albo z innej beczki. W klasyfikacji wygranych konkursów Granerud wyprzedza Stocha, mimo, że ten jest (w tej chwili, bo może być jeszcze lepiej) trzecim najlepszym killerem w historii PŚ i od Norwega ma tych zwycięstw prawie 4 razy więcej. Tyle, że Granerud nie ma jeszcze nawet za sobą stu pucharowych konkursów. Jak będzie miał 300 i dalej będzie Stocha wyprzedzał, to to jego miejsce będzie nieco bardziej wiarygodne. Dlatego statystyki dotyczące skoczków na emeryturze są, w zestawieniu ze statystykami skoczków czynnych dużo bardziej miarodajne i prawdziwe. Z prostej przyczyny. Już się nie zmienią. No, ale o statystykach skoczków na emeryturze to kiedy indziej.
Kolejna sprawa, pośrednio związana z pierwszą, tyle że w kontekście wszystkich skoczków, a nie tylko Polaków. Nie wiem czy takie branie pod uwagę całokształtu dokonań poszczególnych zawodników i dzielenie go przez wszystkie starty jest najbardziej odpowiednim wskaźnikiem znaczenia czy też wagi danego osobnika w stadzie. Chyba nie do końca. Cały czas mam z tyłu głowy to, że może nie należy brać wszystkich wyników każdego ze skoczków i ich porównywać, a wybrać jakąś tam, empirycznie uzasadnioną, pulę startów, i porównywać tylko najlepsze dokonania każdego z nich. No bo chyba jednak trudniej 10 razy wygrać i tyleż razy być bez punktów niż 20-krotnie wylądować na 4-tym miejscu? Chociaż będą pewnie i tacy, którzy będą twierdzić, że jest odwrotnie. W każdym razie w tabeli najlepszych punkciarzy, tak sumarycznie jak i w przeliczeniu na start, obaj tacy skoczkowie będą mieli jednakowy wynik. Przy czym w tabelach klasycznych już nie.
Za rezygnacją z porównywania wszystkich wyników poszczególnych skoczków i ich hierarchizowania na tej podstawie przemawia niewątpliwie fakt, że część z bardzo wybitnych w skali całej historii Pucharu Świata zawodników, tylko na skutek własnego oślego uporu i związanej z tym poniekąd demencji starczej, wlecze się we wszystkich przytoczonych w poprzednich rozdziałach cyklu tabelach może nie w ich ogonach, ale znacznie niżej, niż byliby, gdyby wiedieli w którym momencie zakończyć karierę. Co oczywiście statystycznie jest uczciwe i prawdziwe, ale w żadnej mierze nie oddaje rzeczywistego znaczenia tych ludzi dla tej dyscypliny sportu. Najbardziej ewidentne przykłady pierwsze z brzegu, tak z biegu, które mi się nasuwają to Ammann i Kasai. No jednak, co by o nich nie napisać, to przynieśli skokom więcej chluby niż, też przykładowo, Marius Lindvik. A w wielu tabelach są albo za nim, albo kręcą się wokół niego.
I sytuacja odwrotna. Co, w odpowiednich rozdziałach, po części już artykułowałem. Niewielka liczba startów niektórych skoczków, zupełnie zamazująca ich rzeczywistą pozycję w stadzie. Przykład kliniczny – wspominany przy okazji rozpatrywania konkursów, w których było się w czołowej 10-tce czy zdobywało się punkty - Daniel Tschofenig, ale nie chodzi oczywiście tylko o niego, bo co wiarygodnego można powiedzieć o skoczku, który startował dotąd w PŚ 5 czy 8 razy? Austriak to jest przykład sztandarowy, ale skoczków, których rzeczywiste osiągnięcia będzie pewnie można ocenić dopiero za kilka lat, jest w tych tabelkach cała rzesza.
Pomimo tych wszystkich minusów i „ale”, przytoczone statystyki, choćby z tytułu, że są kompletne* i prawdziwe, i może właśnie dlatego, że nie biorą pod uwagę żadnych innych okoliczności oprócz suchych faktów, pozwalają, moim zdaniem, wyrobić sobie, w miarę obiektywną, opinię na przedmiotowy temat. I mieć pojęcie, o czym się czyta. Co było moim celem w stosunku do tych z czytelników, którzy skokami interesują się od święta. Żeby mogli czasem zweryfikować bajki, które im telewizyjne tuzy przy okazji pucharowych transmisji od czasu do czasu opowiadają.
*- z tym zastrzeżeniem, dotyczącym paru zawodów z lat 80-tych, które już wielokrotnie powtarzałem
Inne tematy w dziale Sport