Jeśli w poprzednim odcinku było o słabiutkich, to dzisiaj będzie o jeszcze słabszych.
Jak już wspomniałem segment wcześniej, ze 178-miu czynnych skoczków, których doliczyłem się na dzień, w którym to piszę, aż (albo tylko, jak kto woli) 23-ch nie zaznało udziału w zawodach głównych zwanych inaczej konkursem Pucharu Świata. Wymienię siedmiu z nich uznając, że pozostała 16-tka, z racji góra jednego albo dwóch pucharowych podejść, ma jeszcze czas by się z niej w pewnym sensie naśmiewać. No bo czymże, jak nie swoistym rodzajem naśmiewania, jest pisanie o kimś w kontekście jego beznadziejnych wyników, również sportowych. Z drugiej strony każdy taki sportowiec jest osobą publiczną, więc sam się, w wypadku słabych efektów swojej zawodowej pracy, o nie doprasza.
Ta siódemka to w pierwszej kolejności Rosjanin Maksim Siergiejew, który podchodził do PŚ, wszystko w sezonie 2018/19, 10-krotnie i ani razu nie przekuł tego w start w samym konkursie. Swoimi występami musiał nieźle zrazić do siebie trenerów, bo od dwóch sezonów w Pucharze Świata ani o nim słychu, ani widu. No chyba, że jest kontuzjowany, ale myślę, że wątpię.
Drugim współczesnym najwybitniejszym skokowym I-ligowym nieudacznikiem po Siergiejewie jest Turek Faith Arda Ipcioglu. Nie przebrnął, jak dotąd, sześciu kwalifikacji. W żadnych innych nie uczestniczył. Przy czym on nie pojawia się już w PŚ dłużej od Rosjanina, bo od lat trzech.
Amerykanin Patryk Gąsienica, z pochodzenia Polak, wprost przeciwnie. To znaczy wszystkie jego 5 nieudanych podejść do pucharowych kwalifikacji miało miejsce albo w ostatnim, albo w przedostatnim sezonie. Ale, po tym co pokazał w tych pięciu zawodach, wypada się liczyć z tym że, podobnie jak wymienionej wyżej dwójki, możemy go w pucharowej I lidze przez jakiś czas nie zobaczyć. I ten „jakiś czas” nie musi być wcale taki krótki. Wystarczy, że na horyzoncie pojawią się w Stanach młodzi ludzie, którym będzie się chciało spróbować zmierzyć się z tym sportem. Patryk Gąsienica bowiem nie robi wrażenia gościa, który wie, o co w skakaniu na nartach chodzi. Ale to się też może oczywiście zmienić. Amerykanie znajdą pieniądze na dobrego trenera i ten sam Gąsienica będzie takich Muminowów albo Kozisków z miejsca po kątach rozstawiał. Na razie jednak nawet na nich jest zdecydowanie za cienki.
Czwarty w kolejce skoczków bez jakichkolwiek pucharowych wyników jest Norweg Mats Myhren. On też już jest chyba poza strefą zainteresowania głównego coacha norweskiej kadry, bo w ubiegłym sezonie Stockl nawet o nim w kontekście I-ligowych zawodów nie pomyślał. Nie bardzo miał nawet jak, skoro Norwegia wycofała się z organizacji konkursów zeszłorocznego PŚ, a na reprezentowanie tego kraju jako reprezentant grupy innej niż krajowa, jest Myhren zdecydowanie za słaby. Skakał więc przez dwa sezony z rzędu w kwalifikacjach w Oslo i Lillehammer, bez sukcesów jak się można domyślać, a ubiegłej zimy nie skakał już nigdzie. Pytanie czy jeszcze kiedykolwiek się do PŚ przymierzy. I czy w ogóle będzie miał taką szansę.
Trzech kolejnych skoczków dostało szansę zderzenia się z Pucharem Świata trzykrotnie i trzykrotnie jej nie wykorzystało. To rodak Ipcioglu Ayberg Demir oraz dwóch Finów – syn słynnego Janne, Mico Ahonen i Janne Vetelainen. Wszyscy trzej sprawiają na mnie wrażenie skoczków, których każde następne pucharowe podejście, jeśli będzie miało miejsce, będzie raczej przybliżało do wyrównania dotychczasowego rekordu Siergiejewa niż pchało w stronę, choćby bardzo częściowych, osiągnięć przywołanego ojca jednego z wymienionych.
I to byli najbardziej zaawansowani z tych, którzy najprawdopodobniej nigdy nie przebrną bram konkursowych kwalifikacji. Jest jednakże sporo skoczków, którym się to udało, mimo że nie wydają się prezentować wiele lepszej klasy. Są nawet tacy, którym się to nie udało, ale udział w konkursie wzięli. Dlaczego? Proste. Kwalifikacje do konkursu się nie odbyły i mogli w nim brać udział wszyscy zgłoszeni do kwalifikacji. Nie będę się nad nimi znęcał i ich wymieniał, skoro nie wymieniłem większości z tych, którzy do konkursu nigdy się nie dostali.
Podam za to nazwiska tych, którzy startując w kwalifikacjach przynajmniej 15-krotnie, mają największe współczynniki nieefektywności w rozpatrywanym w tym rozdziale zakresie działalności. Tak więc z tych, którzy przynajmniej raz startowali w konkursie i spełniają warunek opisany w poprzednim zdaniu, najmniej efektywny jest Rosjanin Aleksandr Bażenow, który na 23 pucharowe podejścia, aż w 86,957% przypadków nie potrafił przejść kwalifikacji. 6,66 raza częściej tych kwalifikacji nie przechodził niż dostawał się do konkursu.
Równe 80% nieefektywności ma Ukrainiec Jewhen Marusiak. Podchodził do Pucharu 15-krotnie, z czego 12 razy zawalił kwalifikacje. Stosunek nieudanych kwalifikacji do liczby konkursów, w których mógł wystąpić, wynosi równe 4.
Trzeci najmniej efektywny, po Bażenowie i Marusiaku, skoczek całego cyrku to rodak tego drugiego, Witalij Kaliniczenko. Ma na koncie 19 podejść do Pucharu, a w konkursach brał udział tylko czterokrotnie. To się przekłada na 78,947% nieefektywności i 3,75 ratio jak chodzi o nieudane kwalifikacje i starty w konkursach.
Tuż za podium bezapelacyjny lider rankingu, który omawialiśmy poprzednim razem. Sabidżan Muminow oprócz słynnych już (jam go, nie chwaląc się, osławił) 21 konkursów, w których nie zdobył choćby punktu, może się też pochwalić 67-ma nieprzebrniętymi kwalifikacjami. Do kupy daje to 88 pucharowych podejść i kwalifikacyjną nieefektywność na poziomie 76,136% oraz ponad 3,19 raza więcej spartolonych kwalifikacji niż udziałów w konkursach. Akurat też spartolonych.
Ponieważ widzę, że bezpośrednio za Muminowem cały sznurek skoczków, których liczba pucharowych podejść nie przekracza nawet 10-ciu, a między Bażenowem i Marusiakiem oraz Marusiakiem i Kaliniczenką też takowych, choć mniej, znaleźć można, to przypominam, że rozpatrujemy (na głośnomówiąco) tylko tych narciarzy, którzy zetknęli się dotąd z PŚ przynajmniej 15-krotnie. Tym mniej doświadczonym dajemy, na razie, spokój. Jak „zasłużą”, to się o nich napisze. Na razie dostają fory z tytułu małej ilości startów. Fory w tym oczywistym sensie, że ich wśród najsłabszych głośno nie wymieniam.
Dobra. Wracamy do rzeczy.
Piąty „najlepszy” z najsłabszych jest Amerykanin Casey Larson. Osobiście jestem zdania, że to w tej chwili chyba najmarniejszy uczestnik pucharowego cyklu. Ma jednak znacznie więcej szczęścia od innych słabeuszy. I nie myślę nawet o tym, w jaki sposób przypadły mu jedyne w życiu pucharowe punkty, gdzie tornado, jakie miał pod narty, mogłoby stanąć w szranki z tymi, jakie czasami pojawiają się w zachodnich i środkowych stanach USA i porywają samochody, krowy albo inne takie. No i w Kuusamo trafiło akurat na niego. Tyle, że spadł na nogi, bezpiecznie i niedaleko. Ale wystarczająco daleko, żeby dostać się do serii finałowej. Gość ma w CV udział w 9-ciu konkursach. Część tych udziałów to pochodna tego, że nie rozgrywano wtedy kwalifikacji. Znaczniejsza część, że kworum ledwo było i odpadało czasem trzech, czasem czterech skoczków. A do tego jeszcze słaba obsada personalna tych zawodów, w których przebił się do konkursów. Mam na myśli to, że wielu średniaków nie jechało np. do Sapporo i to znacznie zwiększało szansę na udział w konkursie Larsona i paru jemu podobnych. No bo jak było 53 skoczków, z tego 5 sierotek Maryś, to dwie sierotki z tych pięciu do konkursu dostać się musiały automatycznie, prawda? W każdym razie. Podchodził Larson do Pucharu Świata 34-krotnie. Oblał z tego kwalifikacje razy 25. Czyli nieefektywność kwalifikacyjna na poziomie 73,529%, a stosunek nieudanych kwalifikacji do liczby startów w konkursach (co, przypominam, nie jest tożsame z przebrniętymi kwalifikacjami) prawie 2,78. Poświęciłem Amerykaninowi sporo miejsca, bo wydaje mi się że, jak go tak trenerzy będą nadal forować i wystawiać w PŚ kiedy trzeba i nie trzeba, ma szansę zbliżyć się kiedyś, oczywiście jeżeli amerykańskiej federacji starczy funduszy na starty w PŚ, do historycznych liderów tej mało chlubnej klasyfikacji.
Do jednego jednak nie zbliży się na pewno. Mowa oczywiście o szóstym w omawianym rankingu procentowym, czyli względnym (przy czym, jeśli brać pod uwagę wszystkich „żółtodziobów”, to jest dopiero, żeby nie było, 41-szy), a bijącym wszystkich na głowę w liczbach bezwzględnych, Koreańczyku Czoj Hiung Czulu. 41-letni Azjata, którego w tym sezonie w PŚ nie zobaczyliśmy, ale który, w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych członków słynnej koreańskiej skokowej „bandy czworga” (od ponad 20-tu lat tylko oni reprezentowali swój kraj w PŚ), kariery nie zakończył, podchodził dotąd do PŚ równe 250 razy. I z tych 250-ciu razy aż 173-krotnie nie przeszedł kwalifikacji. Jeśli ktoś ten jego wynik kiedykolwiek za mojego życia pobije (a nie jest przecież wykluczone, że Czoj wystartuje w Pucharze jeszcze parę razy i swój boski wręcz rekord jeszcze dośrubuje), to ja deklaruję, że przez tydzień będę chodził tyłem wokół skoczni w Wiśle na kolanach i śpiewał Międzynarodówkę. Głośno, żeby wyjść na jeszcze większego pajaca. Albo może, bo trzeba się jednak w moim wieku trochę szanować, pojadę (na swój koszt, w końcu nie jestem politykiem) do Paryża i na tychże kolanach, również tyłem, wejdę po schodach na wieżę Eiffla. Obawiam się, że to też może potrwać tydzień. W wersji optymistycznej. Biorąc rzecz procentowo (69,20%), rezultat Czoja wrażenia specjalnego może nie robi, za to samo „173” brzmi wyjątkowo dumnie. Wszystko jedno w jakim kontekście. Może poza wzrostowym (wiem coś o tym, bo mam coś koło tego i przez całe życie się to za mną ciągnęło; nie zostałem koszykarzem choć, jak mówił mój trener w juniorach młodszych, miałem „wielki talent”; ale to temat na inną notkę). Ratio Czoja, rozumiane jako stosunek liczby jego nieudanych kwalifikacji do ilości udziałów w konkursach wynosi 2,246 i, przy takim Bażenowie na przykład, wygląda może skromnie, ale my już wiemy, ze nie samym ratio żyje człowiek. A co dopiero Czoj. Koreańczykowi należy przyznać jedno. Oprócz niebywałych „osiągnięć” w zakresie nieprzebrniętych kwalifikacji tudzież bezpunktowych konkursów (tych ma na koncie 59), co by nie napisać, 18 razy punkty zdobywał. I nazbierał ich, do kupy, całe 90. Tym się od zdecydowanej większości skoczków z czołówki tego zestawienia różni. Choć nie od wszystkich i wcale nie jest pod tym względem najlepszy. O czym zresztą będzie niżej.
Czołową 10-tkę najgorszych, czynnych i w miarę doświadczonych, kwalifikantów zamykają, w kolejności procentowej nieskuteczności eliminacyjnych pucharowych prób, Kanadyjczyk czeskiej proweniencji Matthew Soukup (23 nieudane kwalifikacje na 34 podejścia), Szwajcar Sandro Hauswirth (14/21) oraz dwaj Finowie Andreas Alamommo (27/44) i Eetu Nousiainen (30/51).
Wymieniłem „najwybitniejszych” skaczących aktualnie zawodowo na nartach tzw. kwalifikantów względnych. No to teraz podam jeszcze tych bezwzględnych bo, po pierwsze, nie byłbym sobą, a po drugie jest to, moim skromnym zdaniem, przynajmniej tak samo ciekawe. No to proszę. O Czoju Starszym już było, ale przypomnę. 173 nieudane podejścia kwalifikacyjne. Drugi na liście jest Bułgar Władymir Zograwski. Nie wszedł do konkursu 79 razy, a łączna ilość jego pucharowych podejść wynosi 228. Czyli nieskuteczność 34,649% i w rankingu procentowym miejsce ledwie 72-gie. A ratio, w porównaniu z takim Czojem, to już w ogóle słabiutkie. 0,53. Wychodzi, że bułgarski rodzynek to prawie gigant. Żarty żartami, ale jakby się tak głębiej nad problemem zastanowić, to można dojść do wniosku, że to wcale nie taki głupi wniosek jest. Z tym gigantem, znaczy. Chciałbym widzieć paru polskich skoczków, którzy przez całą karierę przygotowywali by się do każdego sezonu w takich warunkach jak on. Co tam polskich. Niemieckich albo austriackich bym chciał zobaczyć. Zamiast „autobusu Pointnera” ci ostatni mieliby, na przykład, do dyspozycji jedynie smar do nart. Na co drugie zawody, powiedzmy. A, jeszcze dopowiedzmy, zamiast Gratzera stroje sprawdzałby nie on, a jakiś Bułgar. I ciekawe jakie wtedy były proporcje między Zograwskim a takim, na przykład, Hoerlem choćby. OK. Kończę się czepiać. Trzeci w kolejce omawiany już wyżej z innych racji Kazach Muminow. Przypomnę tylko – 67 zawalonych kwalifikacji. Za nim, na pozycji czwartej z 55-ma nieudanymi kwalifikacjami na koncie, dość niepewnie kroczy Rosjanin Denis Korniłow. Niepewnie, bo tylko tylko dwie kwalifikacje mniej zawalił Kanadyjczyk Mackenzie Boyd-Clowes, który w dodatku ma dużo „lepsze” ratio (0,361 w porównaniu z 0,241 Korniłowa). W niewielkim oddaleniu za tym duetem kolejny z Rosjan, Roman Trofimow. W nadchodzącym sezonie pewnie będzie świętował jubileusz, bo dotąd na jego liczniku 49 nieprzebrniętych kwalifikacji, a ratio (0,961) sugeruje, że są na to spore szanse. Pod warunkiem, że nie skończy tuż przed sezonem kariery albo nie wypadnie z kadry. Siódma pozycja w tym rankingu przypada w tej chwili Czechowi Cestmirowi Koziskowi. Skoczek z klubu w miejscowości „Lomnice nad Popelkou” (przytoczyłem w oryginale, żeby nikt nie mówił, że przekręcam i się nabijam) skrewił w kwalifikacjach dokładnie 44 razy, ale to nie on stanowił natchnienie dla Słowackiego. Sprawdziłem. Jest za młody. Dotychczasowe ratio Czecha (0,611) wskazuje, że w tym sezonie są niemałe szanse na to, aby i on doczekał się jubileuszu na miarę Trofimowa. Teraz, w końcu, jakiś polski akcent. Zapewne po to, żebyśmy się za bardzo nie rozdęli. Ósmy w klasyfikacji, z bilansem 42-ch kwalifikacyjnych wpadek, jawi się weteran polskiej ekipy Stefan Hula. Miejmy nadzieję, że nie najgorsze w jego wydaniu lato sygnalizuje, że tych nieudanych kwalifikacji nadchodzącej zimy nie przybędzie. Przy czym takich sezonów, w całej dotychczasowej karierze, miał Polak dotąd tylko trzy. Pierwszy czternaście, drugi cztery lata temu, a trzeci zeszłej zimy. Mimo to o tym ostatnim z wymienionych sezonie to chyba wolałby zapomnieć. Dziewiąta lokata dla Rosjanina Ilmira Hazetdinowa. Nie dostał się do konkursu 37-krotnie. Próbując dotąd tej sztuki 90 razy. Nie jestem przekonany, że Rosjanina stać będzie w przedmiotowej klasyfikacji na spektakularny awans. Raz, że strata do Huli jednak, nawet jak na Hazetdinowa, spora, a dwa, że jego przez ostatnie 5 lat już nikt nie chce, poza konkursami domowymi, brać na Puchar Świata. Czasem, od wielkiego dzwonu, leci jako zapchaj dziura. Do Willingen, Zakopanego albo na Hokkaido. Ale tak? Więc myślę, że czeka go w tym rankingu pewna stagnacja. Czołową 10-tkę czynnych kwalifikacyjnych malkontentów i outsiderów zamyka Jarkko Maeaettae. Postać, której nie potrafię zgłębić. Robi na mnie od dawna wrażenie totalnego zwisiora, który robi wszystkim łaskę, że skacze. Ale chyba tak nie jest, bo by go przecież dawno z tej kadry, mimo że fińska, na zbity pysk wyrzucili. W każdym razie w przedmiotowym zakresie wynik Fina to 34 żywe nieprzebrnięte kwalifikacje. Nic, przynajmniej na razie, nie zwiastuje, żeby Maeaettae w kolejnym sezonie miał skakać o niebo lepiej niż w kilku ostatnich. Ale można też zauważyć pewną, minimalną, poprawę w dwóch ostatnich sezonach w porównaniu do dwóch wcześniejszych. A jeśli tak, to być może prędzej Fina ktoś zmieni na miejscu 10-tym, niż on prześcignie Hazetdinowa. Czego jednak, mam nadzieję, nikt nie będzie śledził z wypiekami na twarzy, bo są jednak w skokach rzeczy do śledzenia ciut ciekawsze.
Na koniec. Jest to rozdział poświęcony, jak zaznaczyłem, najsłabszym. Ale wśród czynnej 178-mki są też tacy, którzy ani razu nie odpadli w eliminacjach. Nie ma takiego odcinka cyklu, w którym mógłbym o nich wspomnieć. Jedynym jest odcinek niniejszy, gdzie mogą się pojawić na zasadzie przeciwieństwa do pozostałych, rodzynka w cieście albo wyjątku od reguły*. Takich skoczków jest w sumie 12-tu. Z jednym wyjątkiem wszyscy startowali w pucharowych przedbiegach góra czterokrotnie. Na szczególną uwagę zasługuje więc rzeczony wyjątek, Austriak Thomas Lackner, który ma za sobą 15 kontaktów z Pucharem Świata i, jak dotąd, każdy z nich kończył występem w zawodach głównych. Cztery razy było tak w przypadku Niemca Philippa Raimunda, a trzykrotnie Timona Pascala Kahofera. Nie odpadli też ani razu w kwalifikacjach, startujący po dwa razy w konkursie, Rosjanin Nikołaj Matawin, Japończyk Ren Nikaido i Austriak Daniel Tschofenig, który (pisałem o tym odcinek wcześniej), nie odpadł w obu startach nie tylko w przedbiegu, ale też w pierwszej serii konkursowej. Jak łatwo policzyć, tych którzy przebrnęli kwalifikacje w swoim jedynym pucharowym podejściu jest aktualnie sześciu. Ich nazwiska podam za rok jeśli dalej po stronie kwalifikacyjnych strat będą mieli zero, a po stronie zysków jedynkę zastąpi jakakolwiek inna cyfra lub liczba. Na razie niech trenują. Tym bardziej, że część z nich znalazła się w swoim jedynym w życiu konkursie niekoniecznie dzięki swoim umiejętnościom.
*- można sobie wybrać
c.d.n.n.
Inne tematy w dziale Sport