Sezon, tak w klasyfikacji indywidualnej, jak i drużynowej, na pierwszym miejscu zakończyli Norwegowie. Trudno więc, omawiając szczegółowo dokonania przedstawicieli poszczególnych reprezentacji, nie rozpocząć od nich.
Norwegia zaprezentowała w tegorocznej edycji Pucharu Świata 10-ciu zawodników. Niemało, zważywszy, że po decyzji norweskiego rządu, a za nim federacji narciarskiej, żadne zawody się w tym kraju nie odbyły, co skutkowało niemożliwością wystawienia przez Norwegów grupy krajowej. Siłą więc rzeczy kilku norweskim skoczkom udział w tegorocznym Pucharze Świata przeszedł koło nosa.
Z 10-tki, której tenże udział koło nosa nie przeszedł, ośmiu zawodników punktowało. Start pozostałej dwójki, czyli Robina Pedersena oraz Benjamina Oestvolda, był raczej symboliczny. Oestvold to absolutny debiutant, który pojawił się w stawce na koniec sezonu w Planicy, po tym jak tydzień wcześniej, na Pucharze Kontynentalnym w Zakopanem, pobił nieoficjalny rekord tej skoczni (oficjalny bije się teraz tylko i wyłącznie w zawodach PŚ), który od tego momentu wynosi równe 150m. W Planicy wyszło na jaw, że wynik z Zakopanego to prawdopodobnie jeden wielki fuks polegający na wykorzystaniu ultra korzystnych warunków. Tak czy inaczej Norweg w jednych kwalifikacjach w Planicy bez wieści przepadł, a w drugich nie mógł odpaść, bo ich nie było. W konkursie natomiast zajął odległą, jeszcze odleglejszą niż dzień wcześniej w kwalifikacjach, pozycję. 62-gą na 68-miu czy 67-miu startujących. Pedersena łączą z Oestvoldem dwie rzeczy. Wystartował w tegorocznej edycji też tylko raz i też lądował w absolutnym ogonie konkursu. Tyle, że nie w ostatnich, a w pierwszych zawodach sezonu. W Wiśle. Eliminacje, co prawda, przebrnął, ale w konkursie zajął przedostatnie, 49-te, miejsce. A jakby liczyć po FIS-owsku to nawet ostatnie, bo 50-ty uczestnik konkursu został, de facto, zdyskwalifikowany, więc niby w konkursie nie bierze się go pod uwagę. Co jest notabene, wg mnie, idiotyzmem. Co kiedyś, jak mnie kto zahaczy, wyjaśnię.
Nie wiem czemu zacząłem od najsłabszych. Już się poprawiam.
Postacią numer jeden zakończonego kilkanaście dni temu sezonu był, bez dwóch zdań i bez względu na opinię tzw. gadających głów, Halvor Egner Granerud. Skoczek, który rok wcześniej zdobył przez cały sezon 8 pucharowych oczek. Wszystkie zresztą w jednym z konkursów w Rasnovie, gdzie ewidentnie pomogło mu to, że była słabsza niż gdzie indziej obsada. Oczywiście Granerud nie wypadł sroce spod ogona. Na jego koncie przed obecną zimą było dokładnie 760 punktów, z czego ponad 400 wywalczone w sezonie 2018/19 i prawie 300 rok wcześniej. Znał smak miejsc w czołowej 10-tce, bo 10-krotnie je wcześniej zajmował. Z tego w najlepszej szóstce zawodów był 4 razy. M.in. w Zakopanem. Fakt, że nigdy wcześniej nie było go na podium. Ale żadnym no-namem nikt nie miał prawa go po pierwszych tegorocznych sukcesach nazywać. Po prostu. Miał beznadziejny poprzedni sezon. Zdarza się w najlepszych rodzinach. Adam Małysz, na przykład, w latach 1998 i 1999 miał takie dwa. Niech będzie, że ciut lepsze, ale naprawdę wielkiej różnicy nie było.
Popatrzmy na spokojnie, co ten Granerud w minionym sezonie nawyprawiał. Otóż. Oczywiście wszystkie jego 25 tegorocznych pucharowych podejść zakończyło się udziałem w konkursach. I teraz: 11 z nich wygrał. W kolejnych dwóch stał na podium, konkretnie drugim. Czterokrotnie był czwarty. Raz siódmy. Co się przekłada na to, że wygrał 44% wszystkich możliwych do wygrania zawodów (siódmy wynik wszech czasów – pisałem o tym już w odcinku nr 1), że 52% swoich tegorocznych konkursów kończył na pudle, a aż 68% w szóstce. I 72% w 10-tce, choć tak naprawdę to w siódemce.
Norweg został siódmym skoczkiem w historii, który w jednym sezonie odniósł więcej niż 10 pucharowych zwycięstw. Ciekawostka. Z tej siódemki żaden nie zrobił tego dwukrotnie. Tylko czterech z nich ma jeszcze szanse, teoretycznie, swój wyczyn powtórzyć. Tylko dwom, Kobajasziemu i właśnie Granerudowi, dawałbym jakiekolwiek szanse realne. Przy czym to nie jest tak hop, siup na krowę. Nie tacy próbowali.
Przez te tegosezonowe 11 wygranych konkursów zrównał się Granerud z dotychczasowym liderem Norwegów w tym zakresie, Roarem Ljoekelsoyem. To jest kolejne kuriosum, że Norwegowie, posiadający w swoich szeregach niezliczoną liczbę bardzo dobrych skoczków, od momentu kiedy powstał Puchar Świata, nie dorobili się skoczka wybitnego. Na miarę Birgera Ruuda czy Wirkoli. I dlatego w najważniejszym pucharowym rankingu wszech czasów ich dwaj najwybitniejsi, na tę chwilę, przedstawiciele zajmują miejsca nr 27 i 28. W dającej się przewidzieć perspektywie czasowej, „Golas” jest jedyną realną nadzieją Norwegii na to, by ktoś z jego kraju w przedmiotowej klasyfikacji zaistniał. Zaistniał, czyli miał szansę znaleźć się na koniec kariery w czołowej 15-tce, powiedzmy. Koledzy Graneruda nie mają nic z instynktu killera. W erze PŚ Wiking jest pierwszym reprezentantem swojego kraju z tzw. „ciągiem na bramkę”. To go zdecydowanie wśród kolegów wyróżnia.
Liczba zdobytych w sezonie punktów pozwoliła Norwegowi znaleźć się w elitarnym gronie skoczków, którzy w jednym sezonie zdobyli co najmniej 1500 pucharowych oczek. Takich osobników naliczyłem, od momentu kiedy punkty liczy się tak, jak obecnie, 16-tu. Już razem z nim. Przy czym paru z nich wywalczyło tyle punktów dwukrotnie, a Schlierenzauer nawet 3 razy.
W skokach narciarskich rzadko jest tak, że tak zdecydowany dominator sezonu okazuje się później meteorytem. Myślę, że podobnie będzie z Granerudem. A jeśli tak, to już w przyszłym sezonie zostanie samodzielnym liderem wśród norweskich konkursowych zwycięzców. Czy pójdzie dalej tempem Schlierenzauera albo Małysza czy jednak znacznie zwolni – to się okaże. Na pewno jednak nie będzie tak, że nagle zatraci umiejętności, którymi zachwycił tej zimy i zacznie skakać na poziomie… Kota. Na to niech żaden z jego, licznych w Polsce, hejterów nie liczy.
Drugim najlepszym Norwegiem był tej zimy Robert Johansson. Co dziwić absolutnie nie powinno. Od sezonu 2015/16 jest przecież na koniec sezonu zawsze w czołowej 15-tce. W tym roku wyrównał swoje najlepsze osiągnięcie sprzed trzech lat, kiedy również ukończył sezon na piątym miejscu w generalce. Co ciekawe, swój najlepszy wynik w sezonie (974 punkty) Wiking uzyskał dwie zimy wstecz, kiedy to w generalce zajął miejsce szóste. No ale wtedy rozegrano aż sześć konkursów więcej niż rok wcześniej. Johansson wyrównał też w tym roku swój najlepszy rezultat jak chodzi o podia w sezonie. Tak jak dwa lata wcześniej, zaliczył ich pięć. Jakościowy bilans pudeł (1-1-3) ma ciut gorszy niż dwa lata temu (1-2-2). Trzeba mu przyznać jedno. Odkąd wszedł pięć lat temu do szeroko rozumianej czołówki – nie schodzi poniżej określonego poziomu. Obecna zima była już trzecią, na przestrzeni ostatnich czterech, kiedy Norweg wyskakał ponad 800 oczek. Tym razem było to dokładnie punktów 884. Do podium zabrakło 71. Mniej niż trzy lata temu (stracił do trzeciego Tande prawie 150 oczek) i nieporównywalnie mniej niż rok później kiedy, tak jak teraz, trzeci był Stoch. Johansson nie jest żadnym „cudownym dzieckiem”. Zaczął cokolwiek znaczyć w skokach w wieku lat więcej niż 25-ciu. Ale typując tych, którzy następnej zimy będą się bić o czołowe lokaty w poszczególnych konkursach jak i w końcowej pucharowej klasyfikacji, trzeba go mieć zawsze na uwadze. Również myśląc o konkursach mistrzowskich i mając na względzie co pokazał na igrzyskach w Korei oraz na tegorocznych MŚ, stając na drugim stopniu podium konkursu na dużej skoczni. Denerwuje tym swoim machaniem rękami w locie, ale skoro mu to pomaga? Pod koniec przyszłej zimy Johansson będzie obchodził 32-gie urodziny. Kto wie czy nie ostatnie z nartami u boku. Będzie chciał zostawić po sobie niezatarty ślad. Więc może być bardzo zdeterminowany, a przez to bardzo groźny.
Trzecie miejsce w hierarchii skoczków z Norwegii, a 10-te w całym stadzie, przypadło w tym sezonie Mariusowi Lindvikowi. Przy czym myślę, że miałby kłopot się na norweskim podium, a tym samym w czołowej 10-tce generalki zmieścić, gdyby nie tragiczny wypadek Tandego przed konkursami w Planicy. Tak czy inaczej Lindvik zakończył sezon 4 lokaty niżej i z dorobkiem o prawie 300 oczek mniejszym niż poprzedniej zimy. Pucharowy dorobek „medalowy” z kolei miał dokładnie taki sam jak jego starszy kolega z drużyny. W porównaniu z sezonem wcześniej, tak jak Johansson, pogorszył się jakościowo (rok wcześniej było 2-1-2), ale łączna liczba pudeł pozostała bez zmian. Lindvik ma niecałe 23 lata. Nie było w historii za dużo skoczków, którzy w tym wieku mogli się pochwalić 10-ma pucharowymi pudłami w tym trzema wygranymi konkursami. A przecież dopiero wszystko przed nim. Z norweskich asów jest Lindvik, jakby nie patrzeć, wyraźnie najmłodszy. Dwa lata od Graneruda, trzy od Forfanga, cztery i pół od Tandego, że Johanssona taktownie pominę. Więc nie można wykluczyć, że to on, i to w niedługim czasie, będzie liderem tej drużyny. Pytanie co na to pozostali Wikingowie ze szczególnym uwzględnieniem Graneruda i pytanie, czy jego, zaobserwowany chyba nie tylko przeze mnie, lęk przed Planicą, to było coś co go za chwilę opuści, czy też będzie to ciągnąca się przez całą karierę fobia? Bo jeśli to drugie, to te szanse na liderowanie będą jednak znacząco mniejsze. Skoki idą jednak w stronę zwiększania wymiarów skoczni. Czego akurat osobiście nie popieram, ale to temat na osobny tekst.
Słabnie od jakiegoś czasu rola Daniela Andre Tande. Zarówno w całym stadzie, jak i w samej drużynie Wikingów. W tym roku był dopiero czwartym z Norwegów, a w klasyfikacji generalnej zajął miejsce 14-te. Nawet jeśli przyjmiemy za pewnik, a przyjąć możemy, że gdyby nie spowodowana wypadkiem na treningu absencja w trzech ostatnich konkursach sezonu, to obie te pozycje byłyby wyższe, to i tak wygląda to grubo gorzej niż w poprzednich sezonach, pomijając ten dwa lata temu, kiedy z powodów zdrowotnych nie było go ponad pół zimy. Tande trzeci sezon z rzędu nie potrafi nawiązać do formy prezentowanej trzy czy cztery lata temu, kiedy to kończył sezon stojąc na najniższym stopniu generalki. Tylko dwa podia w sezonie, osiem razy w 10-tce. Wielu by skakało z radości pod sufit, ale w jego przypadku to najgorsze wyniki odkąd jest w światowej czołówce. Nie poprawiły mu też pewnie humoru wyniki uzyskane na MŚ w Oberstdorfie, a już szczególnie konkurs drużynowy, który osobiście Norwegom zawalił. Strasznie skomplikował mu życie fatalnie wyglądający upadek na Letalnicy. Na razie nawet nie wiadomo czy będzie w stanie wrócić do skoków. Goi się na nim wszystko podobno jak na psie, ale diabli wiedzą jak będzie z psychiką. Przypadek Morgensterna każe być w optymizmie ostrożnym. Życząc mu oczywiście pełnego powrotu do zdrowia, nie mogę się oprzeć myśli, że pożegnaliśmy w Planicy definitywnie Daniela Tande – skoczka ścisłej światowej czołówki i że do skakania wróci, ale to już nie będzie ten sam Tande. Cała nadzieja w tym, że ja się cholernie często w swoich sportowych prognozach mylę.
Dopiero piąta pozycja w gangu Stoeckla przypadła w zakończonym sezonie Johannowi Andre Forfangowi. I dopiero 19-ta w Pucharze Świata. Znacznie słabsza niż te zajmowane w poprzednich trzech sezonach. Generalnie to trzeci najgorszy (z siedmiu, w których startował) sezon Norwega w karierze. Ani jednego podium, ledwie 4 obecności w czołowej 10-tce zawodów, z drugiej strony aż sześć pucharowych konkursów, w których nie punktował. Zjazdem po równi pochyłej bym pewnie tego sezonu w jego wydaniu nie nazwał, bo ponad 300 punktów w sezonie to wciąż marzenie ściętej głowy dla większości uczestników pucharowych zmagań, ale o sporej obniżce formy, można mówić. Bez żenady i otwartym głosem. Dochodzi do tego nieudany start na najważniejszej imprezie sezonu. W przypadku Forfanga, w kontekście kolejnej zimy, instynkt podpowiada jednak coś zupełnie przeciwnego niż w przypadku Tande. On się poprawi. Znacząco. W całej karierze nie miał jeszcze dwóch sezonów z rzędu tak słabych jak te dwa ostatnie. Przy czym średnia z tych dwóch to ponad 450 oczek. Najwyższa pora nawiązać do trzech najlepszych sezonów. A tam ta średnia była na poziomie prawie tysiąca oczek. I tego się spodziewam po Forfangu następnej zimy.
Została nam do oplotkowania trójka. Sander Vossan Erikson, Anders Haare i Thomas Markeng. Pierwszy był absolutnym debiutantem i, startując tylko w pierwszej części sezonu, wywalczył 63 pucharowe punkty, dwukrotnie lądując nawet w czołowej 15-tce. Słabe występy w T4S spowodowały, że wypadł z kręgu zainteresowań Stoeckla w drugiej części sezonu, ale ten debiutancki sezon wypada odnotować zdecydowanie na plus. Czy następna zima będzie dla niego przynajmniej tak dobra jak miniona? Może nie być tak sprzyjających warunków jak na początku zeszłej. Dużo może zależeć od tego w jakim składzie Norwegowie przystąpią do sezonu. Jeśli w niepełnym i znajdzie się dla niego miejsce w ekipie na Wisłę (bo chyba jednak znów tam zaczniemy sezon), to on to może wykorzystać. Skocznia mu pasuje. A jak wykorzysta, to ciężko go będzie tak ze składu na kolejne konkursy Stoecklowi wyrzucić. To nie Haare, którego Austriak traktuje ostatnie dwa sezony jak zapchajdziurę.
I tym sposobem przeszliśmy płynnie do kolejnego skoczka. Dorobek Andersa Haare w sezonie 2020/21 był nieco mniejszy od dorobku Eriksona i wyniósł 52 pucharowe oczka. Zdobyte w ośmiu startach, z których 5 było punktowanych. Co nie przeszkadzało Stoecklowi wycofywać go po tych punktowanych startach z PŚ i przesuwać do PK. W stosunku do sezonu wcześniejszego, który był jego debiutanckim, Norweg poprawił się o punktów 17. Może niedużo, ale w tym pierwszym sezonie dużo więcej startował. Nie wydaje mi się, żeby w kolejnym sezonie Anders Haare (po naszemu Andrzej Zając) miał pełnić w norweskim I-ligowym teamie rolę inną od dotychczas mu ordynowanej. Chyba, że nastąpi jakiś dynamiczny rozwój niesamowitych wypadków w postaci wysypu kontuzji czołowych skoczków kraju. Czego nikomu nie życzę. A co do Haare. Po prostu. Gość nie wygląda na faworyta selekcjonera. Taki stoecklowy Ziobro.
Thomas Markeng wrócił po ciężkiej kontuzji, wystąpił w sześciu konkursach i jednych kwalifikacjach, które oblał, dwukrotnie zdobył punkty (razem zebrał ich 15), po czym z powrotem zapadł na kontuzję. Nie znam rokowań. Chyba najlepiej to nie wygląda, bo nikt się w Norwegii nie chwali, że ma wracać. Ale może to taki okres, a z takimi rzeczami wyskakuje się dopiero przed sezonem, może być letnim. W każdym razie duży talent, jakim jest niewątpliwie Markeng, nie miał okazji się minionej zimy w żaden wiarygodny sposób zaprezentować. Czy to zrobi w następnym sezonie? Już lato może dać odpowiedź.
c.d.n.
Inne tematy w dziale Sport