Emocje związane z sezonem dawno przebrzmiały, praktycznie w ogóle ich, przynajmniej u mnie, nie ma. Znak, że można próbować podsumowywać sezon.
Trzeba przyznać jedno. Przez decyzję Norwegów, którzy odwołali cały Rower (niezorientowanym wyjaśniam, że to osobny, choć rozgrywany w ramach PŚ, zamknięty cykl konkursów odbywających się/mających się odbywać* w Norwegii), emocje związane z sezonem opadły zaraz po MŚ w Oberstforfie. A emocje związane z PŚ jeszcze przed niemieckim czempionatem, bo Norwegia zakomunikowała to odpowiednio wcześnie. Podobno w trosce o to, żeby można było, jak ten ktoś chce, rozgrywać jakieś ersatze u niego. Inaczej. Odpowiednio wcześnie, by opadły emocje, ale odpowiednio późno, by w rzeczywistości nie można było znaleźć gospodarza ewentualnych zawodów zastępczych.
BTW. Norwegowie już drugi raz zrywają umowy z FIS. Przypomnę, że w zeszłym roku, ni z gruszki ni z pietruszki, kiedy de facto nie było żadnego realnego zagrożenia dla uczestników tamtych zawodów, przerwali Raw Air dwa czy trzy konkursy przed końcem, po czym wysłali Stochowi połowę przysługującej mu nagrody za zwycięstwo. Nie wiem jak długo FIS ma zamiar tolerować te fanaberie Norwegów. Ja wiem, że to ważny dla skoków kraj, który trzeba przez to szanować (choć może niekoniecznie skoro Polski, na ten przykład, się nie szanuje albo szanuje niczym Kazachstan). No ale nie po to kilka lat temu totalnie zreformowano pucharowy kalendarz i cały niemal marzec podporządkowano Norwegom, żeby teraz, co roku, Skandynawowie robili Pucharowi i kibicom takie numery. Koronawirus koronawirusem, ale w innych krajach Europy potrafiono wodę z ogniem połączyć i włos z głowy nikomu nie spadł. Jeśli Norwegia ma zamiar torpedować rok w rok zawody przedmiotowego cyklu, to najwyższy czas to przerwać i przenieść, i to już w projekcie na sezon 2021/22, zawody do innych krajów które, jak podejrzewam, chętnie je zorganizują. Narciarski świat sobie, myślę, bez Rowera poradzi. Niech tylko wie, że go nie będzie.
No, to skoro wstęp mamy za sobą, to spróbujmy teraz coś o prawdziwym skakaniu na nartach.
Sezon, oczywiście, normalny nie był. Jak miał być, skoro Puchar Świata do wielu, wcześniej awizowanych, miejscowości nie zawitał, a zastępcze zawody były organizowane naprędce i, niejednokrotnie, po przepychankach na linii FIS- federacja. Koronawirus zrobił swoje, acz nie wypaczył hierarchii w stadzie. Wygrał najlepszy, w ścisłej czołówce byli ci, którzy przez zdecydowaną większość sezonu byli dla niego najbardziej wymagającymi rywalami.
Niewątpliwie jednak COVID przetrzebił stado. Najpierw uderzając w Austriaków, potem w Rosjan, również w Czechów, choć oni akurat powinni mu dziękować, bo mają dzięki temu, jakąś tam, wymówkę. Na koniec wirus walnął, niczym piorun, w dominatora sezonu, zabierając mu, być może, możliwość poprawienia rekordów, które w sezonie 2015/16 wyśrubował Peter Prevc. A taka ewentualność, w pewnym momencie, wydawała się zupełnie realna. Decyzja rodaków Wikinga w sprawie Raw Air oraz pozytywny wynik testu samego Graneruda już na MŚ sprawił, że te wszystkie nadzieje na pobicie rekordów Prevca trzeba odłożyć na półkę. Ale nie za wysoką, bo widać, że nie jest to niemożliwe.
Mimo COVID-a, który załatwił go podczas MŚ i zdecydowanie zabrał formę szykowaną na Planicę, mimo pecha w kilku zawodach co do warunków i mimo tego, że niespecjalnie lubi go pan Sedlak, Halvor Egner Granerud sezon bezprzecznie zdominował. Od czasu kiedy skakał w Oslo z jajami na wierzchu, nie jestem jakimś jego specjalnym fanem, ale z drugiej strony jestem też zwolennikiem tezy, żeby oddawać cesarzowi co cesarskie. A jeśli tak, to nie rozumiem tych, stadnych wręcz, ataków polskich internautów na Norwega, tylko z powodu, że w emocjach powiedział, że Kamil Stoch wygrywał w tym sezonie fuksem. Kamil Stoch sobie z tego typu uwagami poradzi, za duże ma osiągnięcia i doświadczenie, żeby tak nie było, a hejt jaki wylał się na polskich, i nie tylko, forach z tego tytułu jest wręcz horrendalny. I zupełnie, uważam, nieusprawiedliwiony.
A wracając do meritum, czyli dominacji Graneruda. Tego tak nie widać w statystykach na koniec sezonu, bo trzy konkursy w Planicy nieco różnicę zatarły. Ale odejmijmy wyniki zawodów w Słowenii i zobaczymy rzeczywistą skalę przewagi punktowej Wikinga w przed chwilą zakończonym sezonie. To było ponad 500 oczek przewagi (1534:1018) nad drugim Eisenbichlerem. Różnica większa niż między Kamilem i Freitagiem trzy lata temu. W wieku XXI-szym, bo dalej mi się nie chce sprawdzać, z większą przewagą kończyli sezon tylko Prevc, Kobajaszi i Schlierenzauer (też tylko raz, bo drugi raz Ammann był z tyłu „tylko” 300 punktów). No więc to była kolosalna przewaga, zważywszy dodatkowo również liczbę do tamtej pory rozegranych w sezonie konkursów. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie Norweg dobił nawet do Adama Małysza jak chodzi o współczynnik wygranych zawodów w sezonie. Polak do dziś dzierży rekord w tym zakresie, kiedy to w sezonie 2000/01 zwyciężył w jedenastu z 21 konkursów. Jak nietrudno sprawdzić wynosi on 52,4%. Współczynnik wyskakany przez Graneruda na koniec sezonu to „ledwie” 44% i to jest oczywiście dużo słabszy rezultat, który nie daje mu miejsca nawet w czołowej szóstce wszech czasów (szósty jest Kobajaszi sprzed dwóch lat ze współczynnikiem 46,4%) ale, tak jak napisałem, był moment, że Granerud zwyciężał na tym poziomie, co Polak 20 lat temu. I to moment nieodległy, bo dokładnie taki współczynnik wygranych w sezonie można było odnotować u Wikinga po drugim z lutowych zakopiańskich konkursów. Czyli, de facto, cztery konkursy przed końcem sezonu.
Szczegółowe liczby będę podawał przy analizie poszczególnych reprezentacji w kolejnych odcinkach. Dziś chcę tylko podkreślić, że gdyby nie specyfika sezonu, to mogliśmy mieć tej zimy do czynienia z rekordami na niespotykaną dotąd skalę. Tym niedoszłym, niestety, rekordzistą jest tak nielubiany przez polskich internautów, ale chyba też przez zazdrosnych starszych kolegów z teamu, bo jakoś niespecjalnie się jego wygranymi jarali, Halvor Egner Granerud. I tego nikt nie jest w stanie zakwestionować.
Na drugim miejscu zakończył sezon Marcus Eisnebichler. Zakończył go prawie tak dobrze, jak rozpoczął. W międzyczasie zdarzały się drobne wpadki ale, wziąwszy pod uwagę co stało się z Kamilem w marcu, drugie miejsce Niemca za sezon zdecydowanie zasłużone. Druga pozycja w liczbie zajętych podiów, wyraźna też przewaga punktowa nad trzecim skoczkiem klasyfikacji generalnej.
Na trzeciej pozycji wytrwał, tak to nazwijmy, do końca zimy nasz Kamil Stoch. Mimo sporej przewagi jaką wypracował sobie wcześniej nad wszystkimi rywalami (za wyjątkiem przywołanej wyżej dwójki) przed MŚ, Polak do ostatniego konkursu, a chcąc być dokładnym do niemal końca pierwszej serii finałowych zawodów, nie mógł być pewien końcowego pudła w generalce. W przedostatnim konkursie sezonu pomógł mu Geiger, którego zwycięstwo pozbawiło, nawet teoretycznych, szans na „generalne” podium Rioju Kobajasziego. Natomiast przed niedzielą Stoch miał tylko 89 punktów przewagi nad Johanssonem. Ewentualne zwycięstwo Norwega i lokata Polaka poniżej 20-tej pozycji zapchnęłyby Kamila z końcowego podium. Założenie cokolwiek ryzykowne, bo Wiking w całej karierze wygrał dotąd ledwie 3 konkursy, ale… W pierwszej serii Norweg na tyle skrewił, że było już wiadome, że zawodów nie wygra. Kamil, żeby było śmieszniej i ciekawiej, wylądował w finale na pozycji… 20-tej. Więc nawet gdyby Johansson konkurs wygrał, to Polak, jako ten, który miał w tym sezonie więcej zwycięstw, skończyłby sezon, przy równej liczbie punktów obu skoczków, na trzecim miejscu. Cóż tu dodać. Inaczej niż zwykle, totalnie na zakończenie sezonu Kamil spuchł. Tak bardzo, że nawet ja, jego niepoprawny zwolennik i fan, zaczynam się o to martwić. Ale o tym, jak będziemy omawiać Polaków. Za jakie dwa odcinki.
Wielka forma na koniec sezonu pozwoliła Kobajasziemu Młodszemu na zajęcie ostatecznie w klasyfikacji za całą zimę pozycji czwartej. Przy prezentowanej przez obu dyspozycji w Planicy, można w ciemno zakładać, ze jeszcze jedne zawody i to Japończyk byłby przed Polakiem. Na szczęście zawody, kończyły się, jak co roku, w Słowenii, i dlatego to Kamil Stoch zapisał, podkreślmy to, bo to też nie byle jaki sukces, kolejne, szóste już w karierze, podium klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. A Japończyk musi się obejść po podium, trzecie z rzędu by było, smakiem.
Piąty skończył sezon wspomniany Robert Johansson. Jakiś taki bezpłciowy się tej zimy wydawał, niewyraźny, niewidoczny, a na koniec wylądował piąty. Kamil Stoch też rok temu był piąty, ale chyba bardziej wrył się wtedy kibicom w pamięć. Choć może przemawia przez mnie polakocentryzm? Nie wydaje mi się, choć mogę być nieobiektywny i się, że się tak wyrażę, mylić. Dość równy ten Johansson, przez prawie cały sezon, był i może to jest powód, że na tak wysokiej na koniec grzędzie usiadł.
Lokata szósta przypadła Karlowi Geigerowi. To jest w ogóle kuriosum tego sezonu, ten facet. Szczegółowo zajmę się nim w odcinku poświęconym jego nacji. Teraz, ponieważ rozprawiamy o końcowej klasyfikacji sezonu, napiszę, że na stałe wpisał się w przysłowie „gdzie dwóch się bije…”. Przed Planicą obie polskojęzyczne stacje telewizyjne, które relacjonowały finałowe konkursy sezonu miały tylko jeden problem. Kto będzie w generalce szósty. Kubacki czy Żyła. No to się okazało, że… Geiger. Niemiec natrzaskał w Słowenii 260 punkciszów. Polacy, odpowiednio, 28 i 82. W efekcie Bawarczyk wyprzedził ich obu, przy czym Żyłę o… JEDEN PUNKT.
Lokaty siódma i ósma przypadły pozostałym dwóm polskim muszkieterom. Wyżej, w co też, jeszcze po lutowym weekendzie w Zakopanem, nie każdy by uwierzył, Piotr Żyła. Obaj wraz z Dawidem Kubackim mogą mówić (w kontekście Pucharu, bo imprezy mistrzowskie to inny temat, zupełnie zresztą różnie się każdemu z nich kojarzący) o sezonie dobrym, ale obaj mieli też już w karierze sezony wyraźnie lepsze. Kubacki to nawet dwa. Więc, podobnie jak w wypadku Kamila, niedosyt pewnie jest.
Na 9-tym miejscu wylądował na mecie Anze Lanisek. To jego wielki, do tej pory zdecydowanie najlepszy w karierze, sezon. Punktowo, podiumowo, miejscowo czy jak sobie kto wymyśli. Ponadto wielki prestiż w Słowenii, bo był z reprezentantów swojego kraju tej zimy wyraźnie najlepszy. Zdobył, na przykład, o ponad 200 pucharowych oczek więcej niż wszyscy trzej, do kupy wzięci, bracia Prevcovie. Gdyby nie tegoroczna słoweńska rewelacja, Bor Pavlovcic, to Lanisek zdobyłby niewiele mniej punktów niż cała reszta reprezentacji Słowenii. A trochę tych Słoweńców pucharowe punkty zdobywa. Jednym słowem: wyszedł z cienia. Z cienia Prevców, z cienia Zajca, który ten sezon spokojnie spisze na straty. Tyle, że na horyzoncie pojawił się wspomniany Pavlovcic. I w przyszłym sezonie nie wiadomo kto w czyim cieniu będzie.
Czołową 10-tkę i dzisiejsze dywagacje na tytułowy temat zamyka Marius Lindvik. Gość, który ma jeden zasadniczy feler. Boi się skakać na Letalnicy. To znaczy ja, na przykład, mam ten sam feler. Tyle, że nie jestem skoczkiem narciarskim pretendującym do czołówki światowej. Więcej. Nie pretenduję w skokach do niczego. I dlatego, jak mi się zdaje, mój strach jest nieco bardziej usprawiedliwiony niż Lindvika. I dlatego też zakończę tym, ze 11-te miejsce wśród tych, którzy uczestniczyli w tegorocznej edycji PŚ w skokach narciarskich i, jednocześnie, 10-te wśród tych z nich, którzy nie boją się skakać na Letalnicy, zajął Japończyk, Sato Mniejszy. On ma za to inny feler, który stawia go, jeśli chcieć porównywać go z Norwegiem, w znacznie gorszym od Wikinga świetle. Świetle jakościowym. Ani razu nie stał w tym sezonie na podium. A Norweg stał pięciokrotnie, w tym raz na najwyższym. Mimo to Samuraj wyskakał ledwie trzydzieści parę punktów mniej. To z kolei może się wiązać z faktem, że Wiking nie mógł wystartować dwukrotnie w czasie T4S. Z powodu zębów tym razem. Jak widać obaj mają jakieś felery i obu wrzucam do tego tekstu jeśli nie warunkowo, to z ciężkim sercem.
Następne odcinki tego cyklu będą poświęcone konkretnym drużynom w kontekście ich dokonań i zdobyczy w zakończonym sezonie. Nie wiem czy to będzie jedna czy dwie reprezentacja na tekst. Podejrzewam, że jak będzie o tych lepszych, to będzie po jednej, jak dojdziemy do planktonu to wtedy będzie można opisywać naraz kilka reprezentacji. Wyjdzie w praniu. Zapraszam.
Inne tematy w dziale Sport