Tytuł może mało budujący, ale dobrze oddający nastrój. Zarówno polskich skoczków, jak i polskich kibiców. A najbardziej to chyba mój. Nie wiem czy okrzyk Andrzeja Stękały (Polak wrzasnął do kamery, cyt. „Koniec!”) po ostatniej próbie w sezonie miał oznaczać radość czy wręcz przeciwnie. W każdym razie, jak ktoś chce, może go sobie wpisać na listę wyjątków od reguły. Tak czy siak wychodzi, że było w niedzielę, z polskiego punktu widzenia, dość smutnie.
Od razu zaznaczam. To nie był na pewno, jak chodzi o Polaków, zły sezon. Postaram się to zresztą, w kilku najbliższych postach, które popełnię w ciągu kilku następnych tygodni w tym zakresie, udowodnić. Ale sportowca, podobnie jak mężczyznę, poznaje się po tym jak kończy, nie jak zaczyna. A kończyliśmy tę zimę, i to niemal cała drużyna, na oparach.
Przede wszystkim na oparach kończyły nasze dwa atutowe asy. Kamil Stoch i Dawid Kubacki. Szczególnie bolesny do oglądania był zjazd po równi pochyłej (bo tak trzeba nazwać to, co się działo z Kamilem przez ostatni miesiąc) ikony polskich skoków narciarskich. Mam na myśli zupełnie nieudane MŚ, gdzie lądował raz w trzeciej 10-tce, a drugi raz pod sam koniec drugiej (lepsze miejsca zajął nawet na MŚ w Falun, po których wydawało się, że nic gorszego go już nie spotka), fatalne lutowe, domowe w końcu, występy w Zakopanem i wreszcie ostatni weekend w Planicy, gdzie punktował tylko raz na trzy możliwe i to nie wiadomo czy nie tylko dlatego, że innej możliwości nie było. W takiej dyspozycji na mamucie widziałem Kamila tylko w Kulm. Na żadnej innej wielkiej skoczni, Ze szczególnym uwzględnieniem Planicy, gdzie przecie 3 razy wygrywał, nigdy tak słabo nie wyglądał. Nawet w słynnym już sezonie 2015/16.
Dawid Kubacki tak dramatycznie słaby jak Kamil w Słowenii może nie był, ale pocieszenie to marne, bo prezentował się bardzo przeciętnie. Żeby nie używać słów nieco mocniejszych. Jego ostatni dobry konkurs to zawody mistrzowskie na małej skoczni. Od tego czasu dryfował bardziej w stronę Kamila niż światowej czołówki.
Nie zachwycili w Planicy również pozostali Polacy. Piotr Żyła, owszem, zahaczył w czwartek i piątek o czołową 10-tkę. Ale po tym, jak narobił nam w Oberstdorfie apetytu, liczyłem osobiście na znacznie więcej. A już szczególnie w niedzielę, kiedy od czołówki jednak mocno odstawał.
W piątek zawiódł, przynajmniej mnie, Andrzej Stękała. Nie zdobył punktów i przegrał nawet ze Stochem. Ale poza tym skakał, uważam, bardzo przyzwoicie i z jego powodu rzeczonego smutku po weekendzie, a i po sezonie, specjalnie nie doczuwam. Wręcz przeciwnie.
Bardzo dobrą postawę zaprezentował w pierwszych dwóch konkursach weekendu Jakub Wolny. Niestety w niedzielę dostroił się do liderów drużyny. Nie wiem czy powodem było zmęczenie, ale jego niedzielne skoki pogłębiły tylko mój niezbyt dobry nastrój.
Osobny rozdział to Klemens Murańka. Byłem zdecydowanym orędownikiem jego wyjazdu do Planicy. Uważałem, że ten wyjazd mu się zwyczajnie należy. Po jego występie w Słowenii po raz pierwszy w życiu zastanawiam się, czy moje gardłowanie z powodu jego absencji na igrzyskach w Soczi nie było cokolwiek przesadzone i cokolwiek nieracjonalne. No bo jakby tam pojechał, wystartował i zaprezentował się tak jak między czwartkiem a niedzielą? A należało mu się wtedy dokładnie tak samo jak ten udział w finale w Planicy.
O samej już niedzieli jeszcze słowo. Ten finałowy konkurs wyglądał, jakby zgłoszono do niego kilka grup zupełnie różnych sportowców. Osobno Lindvika któremu, podobnie jak w grudniu na MŚ, przestało być po drodze z obecnością na skoczni. Nie wiem, notabene, o co takim gościom chodzi. Zabiera komuś miejsce w finałowych zawodach, po czym dezerteruje. Osobno Murańkę, który wyglądał w tym finale jakby przyjechał gościnnie z dalekiej Mongolii i, w ramach tej gościny, skakał niezobowiązująco poza konkursem. Z dwudziestokilogramowym plecakiem. Trzecia grupa to ci, którzy mieli już serdecznie dosyć sezonu i skakali, przynajmniej tak to wyglądało, za karę. Mimo, że bez plecaka. Grupa ta, na mój gust, liczyła 10-ciu, może kilkunastu zawodników, wśród nich wszyscy pozostali Polacy za wyjątkiem może Stękały. I wreszcie też kilkunastu skoczków, którzy przyjechali w tych zawodach powalczyć o jak najlepsze miejsce. Co im się, w dużym procencie, udało.
Wielka szkoda, że nie było wśród nich ani jednego z naszych. Efektem tego wszystkiego było, między innymi, to, że w walce Żyły i Kubackiego o szóste miejsce w generalce, zwyciężył… Geiger. Co tylko tytułowego smutnego końca było dopełnieniem.
O plusach dodatnich, z polskiego i nie tylko punktu widzenia, sezonu 2020/21 spróbuję napisać jak odsmutnieję. Czyli niedługo. Choć nie wiem czy po środowym meczu na Wembley będzie właściwy po temu klimat. Oby był.
Inne tematy w dziale Sport