Planica i mające tam miejsce konkursy to prawie zawsze były widowiska. Spektakle wręcz.
Przy czym wydawało mi się, że marcowy termin zawodów w Słowenii to jest dla wszystkich jedno wielkie, niezaprzeczalne, optimum. Ostatnimi laty zawsze piękne słońce, znośny i, jak na skoki, w miarę sprawiedliwy wiatr, fantastyczna atmosfera. Żyć, nie umierać. Idealne miejsce na finał sezonu. Dalej tak zresztą myślę.
Natomiast po tym, co spotkało kibiców narciarskich skoków w ostatni weekend, uważam, że tak jak Niemcy uzurpują sobie (i potrafią wyegzekwować) prawo do nie wiadomo ilu konkursów w najlepszych zimowych terminach, jak Norwegia dostała bite dwa tygodnie ciągiem na początku marca, jak Austriacy mają to też wszystko w kupie na początku stycznia (T4S+Kulm), tak Słoweńcom należy się Planica dwa razy w sezonie. Raz na koniec, a raz w grudniu. I, żeby nie było, że na tej samej skoczni, to niech w grudniu bractwo skacze na obiekcie K125, czy ile to tam teraz wynosi. Ważne, że w grudniu.
Nie przypominam sobie zawodów mistrzowskich rozgrywanych w tak baśniowej scenerii jak te w ostatni weekend. A skoki trochę czasu oglądam. I nie przypominam sobie, żeby na mistrzostwach świata w lotach były kiedykolwiek tak równe warunki skakania. A w piątek, sobotę i niedzielę skoczkowie mieli najnormalniej w świecie, full wypas. Oczywiście. Taki Hayboeck miał w piątek, w pierwszej serii, trochę lepiej od innych (myślę teraz tylko o wietrze, o notach będzie później). Co zresztą skrzętnie wykorzystał. Ale to są skoki, nie rozgrywana w hali koszykówka. Tu się nie da tak zrobić, żeby każdy miał identyczne warunki skoku. Mimo to, zdecydowana większość miała w Planicy bardzo zbliżone.
Jedno jest pewne. Pierwsza z dwóch, przewidzianych na ten sezon, imprez mistrzowskich w skokach narciarskich stała na bardzo wysokim poziomie sportowym, a jej wyniki nie zostały w żaden sposób wypaczone przez warunki wietrzne. A jeśli tak, to znaczy że, po raz pierwszy od dłuższego czasu, impreza rangi mistrzowskiej spełniła wymagania, jakie szanujący się kibice i szanujący się narciarscy oficjele, że o szanujących się skoczkach nie wspomnę, stawiają imprezom rangi mistrzowskiej.
Oczywiście nigdy nie jest tak, że wszyscy są zadowoleni. Impreza wyłoniła mistrza świata, ale, moim zdaniem, nie był to najlepszy lotnik tych zmagań. Karl Geiger skakał rewelacyjnie, ale jeszcze lepszy od niego był, jak dla mnie Halvor Granerud. Miał jednak pecha. Pecha zupełnie innego wymiaru niż swego czasu Adam Małysz na dużej w Lahti, ale miał. I nie wiem czy jestem przekonany, że Norweg zrekompensował sobie indywidualną porażkę zwycięstwem w konkursie drużynowym, w którym przesądził o zwycięstwie Wikingów, pokazując Geigerowi kuku. On chyba też nie jest przekonany. Przy czym, dla jasności. Zawody były pełne, czteroseryjne. Jak zaznaczyłem, w każdej serii w miarę sprawiedliwe. Granerud miał kilkakrotnie sposobność, by zdecydowanie postawić na swoim. Tego nie zrobił. Jak nie jesteś od innych lepszy na tyle co, na przykład, Małysz na mniejszej ze skoczni w Predazzo albo w Sapporo, to musisz się z porażką liczyć. Bo zawsze może ci ciut gorzej powiać albo nie przekonasz do siebie któregoś sędziego punktowego. I potem, tak jak Granerud, przegrywasz połową punktu.
Zadowoleni żadną miarą nie mogą być gospodarze, którzy nie dość, ze nie zdobyli u siebie żadnego medalu, to jeszcze narobili wokół i wewnątrz ekipy takiego bigosu, że ho, ho albo jeszcze lepiej. Z drugiej strony atmosfera w obozie Słoweńców się oczyściła. Do dymisji podał się trener-indolent. Szkoda tylko Tymoteusza Zająca (po ichniemu Timi Zajc) którego, zamiast mu podziękować za to co zrobił (jakby kto nie wiedział – po piątkowym konkursie podał do publicznej wiadomości, co myśli o trenerze) z kadry wyrzucono. Myślę, że jeśli Słoweńcy będą go już na stałe nie chcieć w kadrze (swoją drogą musieliby być idiotami, bo to talent z tych najczystszych), to wypada się zastanowić czy by go od nich nie „podkupić”. Dwa lata karencji, ale on ma ledwo 20 lat! Nie to co 10 lat starszy swego czasu Niemiec Herr, co do którego były kiedyś, podobno, takie plany. Na szczęście, zresztą, niespełnione.
Kolejni niezadowoleni to z pewnością Austriacy. Raz, że przetrzebieni przez koronawirusa (nie mógł przyjechać na zawody będący w doskonałej formie Huber), dwa, że mocno osłabieni prze kontuzję Krafta. I nie zmienią tego nawet doskonałe skoki Hayboecka, które pozwoliły mu znaleźć się tuż za indywidualnym podium.
Do najbardziej niezadowolonych powinniśmy należeć również my. Mieliśmy ogromne, całkiem uzasadnione tą razą, moim zdaniem, apetyty. Mieliśmy Kubackiego w wielkiej formie i dwóch lotników szykujących się w tym sezonie specjalnie pod loty. Wreszcie, w kontekście rywalizacji drużyn, mieliśmy spadającego nam w ostatniej chwili, niemal jak gwiazdka z nieba, czwartego do brydża. Andrzeja Stękałę, który był jedną z największych, jeśli nie największą, rewelacją tych mistrzostw. I co? Brak medalu indywidualnego, a w drużynówce 60 pkt straty do zwycięskich Norwegów. Co stanowi przepaść.
Wreszcie Szwajcarzy. Trudno, żeby byli zadowoleni skoro z powodu COVID-a nie mogli wziąć w mistrzostwach udziału.
Na końcu listy niezadowolonych umieszczam siebie. Jestem niezadowolony z dwóch powodów. Pierwszy, ze Kamil Stoch nie zdobył w Planicy złotego medalu. Ja oczywiście nie mam do niego żadnych pretensji. Ja po prostu chciałem, żeby tak się stało. Bo wtedy nasz skoczek byłby jednym z dwóch w całej historii skoków narciarskich, którzy zdobyli skokową Koronę Himalajów. Każdy kibic skoków wie, o czym piszę. Kamil Stoch nie został jednak mistrzem świata w lotach i rzeczonej korony już pewnie nigdy nie zdobędzie. Stąd moje nieskrywane niezadowolenie. Niezadowolenie, obiektywnie rzecz biorąc, nieuzasadnione, bo naszemu 3-krotnemu mistrzowi olimpijskiemu w końcu ani przez chwilę nie „groziło” w Planicy mistrzostwo. Ale ja nie mam pretensji do bycia niezadowolonym obiektywnie. Ja jestem niezadowolony typowo subiektywnie. Dla mnie aż do czwartkowych kwalifikacji był, nawet jeśli to było zwykłe chciejstwo, głównym faworytem. Niestety nie trafił z formą i to, do teraz, powoduje, że nie bardzo chce mi się o tym wszystkim pisać. Wielka, ale też chyba ostatnia, szansa na zrównanie się z Wielkim Mattim uciekła. I to był mojego zadowolenia powód pierwszy.
Powód drugi jest zupełnie innej natury. Powinienem być raczej zadowolony, bo wyszło na moje. Ale właśnie, że nie jestem. Jestem wręcz zły, że miałem rację. A wyszło, że przy rozstawaniu się Horngachera z polską reprezentacją zasadnym było twierdzenie, że Austriak przyszedł do nas tylko po to, aby podbić u Niemców swoją cenę. I że nie zależało mu w ogóle na rozwoju polskich skoków. Pracował nad Stochem, Kubackim i Żyłą, bo wiedział, że ich sukcesy, których można było być pewnym (z Kubackim to tylko Kruczek mógł tych sukcesów nie mieć, z takim brylantem jak Stoch z kolei nawet on mógł je mieć, więc co dopiero tak dobry trener jak Horngacher, a Żyle potrzebne było zwyczajnie chomąto, czego poprzednik Austriaka nie był w stanie dostrzec, podobnie zresztą jak wielu innych, podstawowych, rzeczy), przełożą się na jego pozycję negocjacyjną z niemieckim związkiem narciarskim. O paru innych dbał o tyle, o ile potrzebni mu byli jako czwarci do brydża. Najpierw Kot, potem Hula, wreszcie Wolny. Kota, wielki talent w końcu, nie mogąc mu w pewnym momencie pomóc, odpuścił pierwszego, a potem, kiedy na horyzoncie pojawił się Wolny, zrobił to też z Hulą. Miał czterech do drużyny i to mu w zupełności wystarczało. Kadra B dla niego nie istniała. A w kadrze B byli Ziobro, Biegun, Murańka, Stękała, Zniszczoł czy Kłusek. Każdy, oprócz tego ostatniego, z nie najgorszymi perspektywami zanim Austriak przejął kadrę. I co? Biegun, Ziobro i Kłusek pokończyli kariery. Murańka ze Zniszczołem stoczyli się w niebyt. Stękała ze skoczka przeistoczył się w kelnera. Nie przestał skakać tylko dzięki wyśmiewanemu przez polskie skokowe „elyty” Maciusiakowi. Maciusiakowi, który notabene swego czasu przywrócił polskim skokom Kubackiego i Kota.
Fantastyczny rezultat (bo to, biorąc pod uwagę historię tego chłopaka i to jak potraktował go Horngacher, i jaki to miało wpływ na karierę 26-latka, jest wyczyn wręcz niebywały, a wiele przecież może się jeszcze w przyszłości zdarzyć) Andrzeja Stękały dowodzi tylko jednego. Kadencja Stefana Horngachera to okres, w którym odnotowaliśmy niewątpliwie, jako team Polska, największe w historii i nie wynikające tylko z talentu zawodników, sukcesy sportowe. Ale kadencja Stefana Horngachera to też czas, kiedy polskie skoki, jako dyscyplina sportowa, zrobiły znaczny krok wstecz i o mało nie spotkał ich los Finlandii. Być może uratowało nas to, czego dwa lata temu strasznie się wszyscy baliśmy. Przejście Austriaka do Niemców. Andrzej Stękała jest przykładem klinicznym. Ale proszę spojrzeć, że odżył Murańka, odżył Zniszczoł, to samo dotyczy Wąska. Kto wie czy za chwilę nie wrócą do żywych Kot, Hula i Wolny, chociaż o niego, akurat, do Horngachera chyba pretensji mieć nie można. Tak więc jestem bardzo niezadowolony. Niezadowolony z tego, że taki zawodnik jak Andrzej Stękała (a tuszę, że za niedługo przekonamy się, że ta opinia dotyczyć będzie też, na stałe, jeszcze kilku skoczków), żeby w polskiej kadrze zaistnieć, musiał czekać na odejście z niej pierwszego, wielkiej sławy i umiejętności, trenera. To wystawia Horngacherowi, przynajmniej w mojej opinii, świadectwo jak najgorsze. I nie wiem czy nie bardziej jako człowiekowi niż jako trenerowi.
Na koniec. Żeby tytuł był w jakiś sposób uzasadniony. No nie może być tak, że cały świat widzi, że facet spada, jak kot, na cztery łapy, a sędziowie dają mu za to 19-tki. Półtora punktu więcej niż kolejnemu, który leci i ląduje niczym idealny, teoretyczny wręcz, model. Nawet w piłce nożnej używają już VAR-u. Po to, między innymi, żeby nie powtórzyły się sytuacje z Maradoną z MŚ’86 albo z Henrym z meczu eliminacyjnego z Irlandią. A w skokach, gdzie jest kilkanaście kamer na obiekcie, w tym usadowione na wybiegu dokładnie w miejscu, gdzie skoczkowie lądują, sędzia kieruje się najprawdopodobniej własnym smakiem i węchem (stąd podejrzenie, że arbitrów rekrutuje się spośród byłych, wyrzuconych z zawodu, kiperów), bo wzrokiem, w sytuacji kiedy stoi ponad 100m od miejsca lądowania i ma kilka sekund na ocenę, to byłoby trudno.
I to jest właśnie, uważam, czyste żywe kurewstwo. Mając do dyspozycji całą technikę, coś do czego nasz gatunek dochodził przez tysiące lat, opierać się na wrażeniach wzrokowych sędziów. Zastanawiam się tylko dlaczego w takim razie przemysł elektroniczny nie zatrudnia tych ludzi przy ręcznym budowaniu układów scalonych. Byliby w końcu znacznie tańszym rozwiązaniem. Albo czemu nie robią za snajperów w najlepszych armiach. Oczywiście zakładanie tego rodzaju kurewstwa to jest jasna strona medalu. Bo co jeżeli ci sędziowie dobrze widzieli kto jak ląduje? No to wtedy mamy do czynienia z kurewstwem wyższego rzędu. I myślę, że często mamy. Dlatego rozwiązanie jest proste. Całkowita zmiana systemu oceniania skoków. Ale o tym to kiedy indziej porozmawiamy.
Wszystkie te, nie do końca optymistyczne, uwagi nie mogą zmienić generalnej opinii o zakończonych w niedzielę mistrzostwach. Mieliśmy do czynienia ze świetnym, pełnym pozytywnych emocji, trzydniowym widowiskiem. Widowiskiem które, mimo że Polacy nie grali w nim głównych ról, oglądało się, od początku do końca, z zapartym tchem. Nawet rywalizację drużynową, która w skokach, ze swojej natury, jest nudna jak flaki. A tu tak, wyjątkowo, nie było.
Po tak widowiskowym weekendzie jak ostatni, jestem nakręcony do oglądania rywalizacji skoczków przez cały sezon. A co to dopiero będzie jak pierwsze skrzypce zaczną grać Polacy? Bo chyba nie będziemy się przez całą zimę patrzeć jak zawody wygrywają inni? Przekonamy się o tym w ciągu kilku najbliższych miesięcy.
Inne tematy w dziale Sport