Osobiście jeszcze nie mogę w to do końca uwierzyć.
Śledziłem tegoroczny Tour de France od początku i widziałem co holenderska grupa Jumbo Visma robi z rywalami. W skrócie nazwałbym tę ich trzytygodniową działalność rozstawianiem całej reszty po kątach. Dzielili i rządzili jak chcieli. Jedynym, przed którym musieli się pilnować i który nie chciał się dać w tym kącie ustawić, był rodak ich lidera, Tadej Pogacar. Niebywały talent, który ujawnił się już sezon wcześniej, wygrywając m.in. Wyścig dookoła Kalifornii oraz zajmując 3-cie miejsce w generalce Vuelty i zwyciężając tam w aż trzech etapach.
Ale od bycia niebywałym talentem do wygrywania największych tourów, wydawałoby się, droga daleka. Nawet jak się jedzie w tegorocznej Wielkiej Pętli rewelacyjnie, wygrywa górskie etapy i na 48 godzin przed końcem wyścigu zajmuje w klasyfikacji generalnej drugie miejsce.
Młody Słoweniec, jak napisałem, ustawić w kącie dać się nie chciał, ale mimo to przystępował do „etapu prawdy” (taką nazwę wymyślono kiedyś, chyba za czasów Wyścigu Pokoju, dla czasówek) ze stratą aż 57 sekund co, mimo że Pogacar świetnie jeździ na czas, musiało praktycznie już przed startem do tego etapu przesądzać o końcowym zwycięstwie w TdF, równie doskonałego dotąd przez całą karierę w samotnej jeździe i prowadzącego do soboty w wyścigu Primoza Roglica.
Ponadto, o czym już nadmieniłem. Za starszym ze Słoweńców przez cały wyścig stała i niesamowice wspomagała go jego masakrycznie silna drużyna. Świetni kolarze, którzy na każdym etapie nadawali i modulowali tempo peletonu tak, aby było jak najkorzystniej dla ich lidera. Byli w tym od początku do końca tak perfekcyjni, że nie wypada ich nie wymienić. Najpierw dwaj specjaliści od jazdy na płaskim. Mniej utytułowany Norweg Jansen i kilkukrotny mistrz świata w jeździe indywidualnej na czas, Niemiec Tony Martin. Kiedy przychodziły góry lejce przejmowali pozostali. Holender Gesink, Nowozelandczyk Bennett, Belg van Aert (oprócz tego, że doskonały górski pomocnik, to świetny sprinter, co jest wyjątkową rzadkością), Tom Dumoulin i niesamowity Amerykanin Kuss. Notabene van Aert, jakby przy okazji, wygrał dwie etapowe końcówki.
Takich to gigantów miał przeciw sobie Pogacar, którego praktycznie wspierał tylko, i to sporadycznie, Hiszpan de la Cruz. Najsilniejsi „pomocnicy” Słoweńca, przereklamowany przez całą karierę Włoch Aru oraz niedawny jeszcze pomocnik Majki, inny Włoch, Formolo, wycofali się z wyścigu, odpowiednio, jeszcze na ósmym i jedenastym etapie. A więc praktycznie przed najważniejszymi etapami. O reszcie zespołu UAE Emirates trudno raczej w kontekście pomocy liderowi, wspominać.
Tę nierówną walkę zakończył Tadej Pogacar w piątek, jak zaznaczyłem, pięćdziesięciosiedmiosekndową stratą do Roglica. I tę stratę w sobotę w niebywałym stylu i z niesamowitą nawiązką, odrobił.
Oglądało się tę sobotnią relację, przynajmniej ja, z wypiekami na twarzy. Kto nie oglądał niech żałuje. Primoz Roglic to wielki, wspaniały kolarz. Jako kibic skoków narciarskich chciałem, aby to on, były reprezentacyjny skoczek Słowenii, który zakończył przygodę ze skokami w młodym wieku z powodu poważnej kontuzji, wygrał Wielką Pętlę. Ale to, co pokazał w tym wyścigu, bo przecież nie tylko w sobotę, Pogacar każe bez wątpliwości stwierdzić, że tegoroczny Tour de France wygrał kolarz ewidentnie w tym wyścigu najlepszy. Mający przeciw sobie nie tylko Roglica ale całą doskonałą, a może perfekcyjną wręcz machinę, funkcjonującą pod nazwą Jumbo Visma.
W zeszłym roku TdF wygrał starszy ledwie o kilka miesięcy niż dzisiaj Pogacar, Kolumbijczyk Egan Bernal. Tyle, że stała za nim, równie potężna jak w tym roku Jumbo, machina w postaci Ineos (dawniej Sky). No i styl zwycięstwa Bernala był daleko mniej efektowny.
Pogacar wygrał Pętlę praktycznie sam. Chapeau bas, panie Tadeuszu.
Inne tematy w dziale Sport