Z wyjątkowo dziwnym sezonem mieliśmy tej zimy do czynienia. Powodów tego stanu rzeczy było sporo. Pierwszy taki, że sezon był praktycznie bezśnieżny. Na palcach jednej ręki, i to niekoniecznie posiadającej wszystkie palce, można policzyć zawody, które rozegrano w zimowej scenerii. Drugi, że w ogromnej, procentowo, liczbie konkursów, niezwykle istotną, często pierwszoplanową, rolę odgrywał wiatr. Oczywiście w skokach, z natury, nie jest on bez znaczenia, ale to, co wyprawiał w tym sezonie, to włosy na głowie stają. Albo oczy w słup. Trzeci, że sprawy sprzętu poszły tak dalece do przodu, że każdy, mniejszy lub jeszcze mniejszy, podmuch wiatru miał kolosalne znaczenie. Zdecydowanie większe niż w sezonach wcześniejszych. Czwarty, że w sposób jeszcze bardziej bezczelny niż to miało miejsce w przeszłości, a przecież przeszłość skoków nie jest pod tym względem świetlana, włodarze skoków, poprzez wyznaczanych przez siebie arbitrów (zarówno punktowych, jak i odległościowych oraz sędziego, który puszczał zawodników z belki, a od którego bezstronności/stronniczości zależało, z przyczyny wymienionej choćby punkt wyżej, naprawdę wiele) nie tylko próbowali, ale w niemałej części skutecznie reżyserowali przebieg zawodów. I wreszcie piąty, że końcówkę sezonu, w jego najbardziej interesującym i emocjonującym momencie, staranował koronawirus. Puchar Świata został zakończony na dwa konkursy przed końcem sezonu, a impreza roku, mistrzostwa świata w lotach narciarskich, w ogóle się nie odbyła.
To tak tytułem wstępu, którego rozwijał nie będę. Pisałem o tym w trakcie całego sezonu. Nie będę niżej pisał o faworyzowaniu prze całą zimę Stefana Krafta, co ułatwiło mu w sposób znakomity zdobycie Kryształowej Kuli. Nie będę się dłużej skupiał na żałosnej postawie arbitrów, którzy w imię swoich własnych żywotnych przyszłych interesów dawali skoczkom noty oderwane często zupełnie od rzeczywistości, za to niewątpliwie wychodzące naprzeciw oczekiwaniom tych, od których zależy obsada sędziowska konkursów w kolejnych sezonach. Nic nie napiszę też dzisiaj o panu Sedlaku. Niech ma, a co. Zresztą. Jak go znam, to długo nie każe na siebie czekać i najdalej w grudniu znów będzie wypadało o nim napisać. Facet nie lubi próżni. Nie będę również niżej wałkował sprawy przeliczników, które sprawdzają się dotąd rewelacyjnie w dwóch przypadkach. Pierwszy to taki, że wiatru w ogóle nie ma. Drugie, że wieje jednostajnie z tyłu lub z przodu. W innych sytuacjach są tak pożądane jak dziura w moście i wypaczają wyniki. Na koniec zapewniam też, że w podsumowaniu nie wspomnę nic a nic o panu Walterze Hoferze, który (o wiele, wiele lat, moim zdaniem, za późno) po skończonym dwa tygodnie temu sezonie, przestał być nareszcie dyrektorem Pucharu Świata.
Zajmę się sezonem od strony stricte wynikowej, tak jakby tych wszystkich, wymienionych wyżej, czynników w ogóle nie było, albo jakby na nic nie miały wpływu. Takie założenie, siłą rzeczy, trzeba zrobić, no bo jak nie, to po co w ogóle te liczby przytaczać, prawda? No to robię i przytaczam. Pełna sielanka. Sezon w wersji niepokalanej. Proszę bardzo.
Generalnie rzecz ujmując sezon był niewątpliwie, w sensie rywalizacji, bardzo ciekawy. I to prawie do końca. W pierwszej połowie zimy, tylko do Predazzo, konkursowych zwycięzców naliczyłem ośmiu, a prowadzący w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata zmieniali się może nie jak rękawiczki, ale na pewno wcale nierzadko. Wyliczmy: najpierw Tande, potem na chwilę Kraft, na kilka konkursów Kobajaszi, a po Predazzo pałeczkę przejął Geiger. Dopiero od Sapporo stadu zaczął przewodzić Kraft i tak już zostało do samego Trondheim.
Tasowania trwały oczywiście nie tylko na pozycji lidera cyklu, praktycznie do połowy lutego było jeszcze kilku kandydatów do tego by w Planicy (tak wtedy myśleliśmy wszyscy) wznieść w górę Kryształową Kulę. Jeszcze po pierwszym konkursie w Kulm, który miał miejsce dokładnie 15-go lutego, przewaga Austriaka nad czwartym wtedy Kobajaszim wynosiła wszystkiego 200 punktów. A do końca sezonu pozostawało w tym momencie, teoretycznie jak się okazało, jeszcze 9 indywidualnych zawodów.
Z naszego punktu widzenia tez nie było źle. Cały czas w rozgrywce o najwyższy cel uczestniczył Dawid Kubacki, który dzięki rewelacyjnym wynikom w styczniu zajmował wciąż trzecie miejsce z niewielką przewagą nad Japończykiem i ledwie stupunktową stratą do Geigera. Kamil Stoch, po nieco słabszych występach w Sapporo, przestał się może liczyć w walce o główne trofeum, ale cały czas widać było, że jak mu spasuje coś, co mu cały czas spasować nie umie, to jeszcze namiesza.
Dopiero drugi konkurs na austriackim mamucie, pomijam okoliczności, ograniczył rozgrywkę o główne trofeum sezonu praktycznie do Krafta i Geigera, a zawody w Rumunii, i potem w Finlandii, o tym definitywnie już przesądziły. Na końcowej stacji Pucharu, norweskim Raw Air, przed którym sytuacja Niemca w walce o berło już łatwa nie była (miał do Austriaka na starcie 118 oczek straty), Geiger opadł z sił, nie zdzierżył narzucanego przez cały sezon tempa i musiał się pogodzić z myślą, że tym razem jeszcze puchar nie dla niego. Kraft zresztą tez zakończył sezon niezbyt efektownie, ale to już nie miało większego znaczenia. Inauguracja i zakończenie sezonu w wykonaniu Austriaka były, nazwijmy to, kiepskie, za to cała reszta zimy, abstrahując od uwagi poczynionej kilka akapitów wyżej, naprawdę wyjątkowo udana.
Austriak zakończył sezon z przewagą 140-tu punktów nad Geigerem. Trzecie miejsce wypuścił z rąk, na własne życzenie, Dawid Kubacki. I to, z pewnością, jest jego porażka. Zaliczył zdecydowanie najlepszy sezon w karierze, był w tym sezonie zdecydowanie jednym z trzech najlepszych skoczków zimy, skakał w dwóch konkursach więcej niż Samuraj, a mimo to ustąpił na podium miejsca Kobajasziemu. Do tej pory tego nie ogarniam. Jedno wiem na pewno. Ani Małysz, ani Stoch by tego podium z rąk nie wypuścili.
Kamil zresztą zakończył sezon bardzo mocnym akcentem, wygrał konkurs, zajął w generalce piąte miejsce, zostawił w niej depczących mu dotąd po piętach Leyhe i Lindvika wyraźnie w tyle i, jestem przekonany, to on stracił najwięcej prze to, że odwołano dwa końcowe konkursy sezonu. Ósme miejsce w klasyfikacji generalnej przypadło odradzającemu się wyraźnie Peterowi Prevcowi, dziewiątą lokatę zajął szalejący na początku sezonu Daniel-Andre Tande, a czołową 10-tkę zamknął, zdradzający już duże mozliwości w poprzednim sezonie, młody Austriak Philipp Aschenwald.
Kolejność czołowej 10-tki na koniec sezonu, wraz z dorobkiem punktowym, wygląda jak następuje:
1. Kraft - 1659 pkt
2. Geiger - 1519 pkt
3. Kobajaszi R. - 1178 pkt
4. Kubacki - 1169 pkt
5. Stoch - 1031 pkt
6. Leyhe - 917 pkt
7. Lindvik - 906 pkt
8. Prevc P. - 789 pkt
9. Tande - 721 pkt
10. Aschenwald - 622 pkt
To 10-te miejsce powinno należeć do Piotra Żyły, który przegrał je jeszcze mniejszą różnicą punktów niż Kubacki miejsce trzecie. Ale w tym wypadku specjalnie zdziwiony nie jestem. Żyła był tej zimy bardzo nierówny. Nie tylko w przeciągu całego sezonu, ale również w trakcie poszczególnych konkursów. Trudno się więc spodziewać, żeby tak niestabilny skoczek wylądował na koniec wśród 10-ciu najlepszych. Choć, jak z drugiej strony widać, było to, nawet w tej sytuacji, na wyciągnięcie ręki.
Ciąg dalszy tematu w kolejnych postach. O ile wirus pozwoli.
Inne tematy w dziale Sport