No i stało się. Słowo się stało. Ciałem się stało. W Trzech Króli. Dawid Kubacki ustawił sobie w poniedziałek wszystkich rywali w narożniku i potem każdemu, po kolei, zadał dwa szybkie ciosy proste na szczękę. A goście, jak jeden, nie trzymali gardy. Więc efekt też mógł być tylko jeden.
Ta wygrana przypomniała mi, jako żywo, wygraną Stocha sprzed trzech lat. Tamta była może trochę bardziej dramatyczna (pamiętamy upadek Kamila Innsbrucku podczas serii próbnej i niepewność czy w ogóle wystąpi w zawodach), ale generalnie były do siebie bardzo podobne. Rewelacyjna, ale nie dominująca rola i forma obu Polaków w pierwszych trzech konkursach i finał, który był już teatrem tylko jednego aktora. Wszyscy pozostali byli tylko tłem. Kamil w tamtych Trzech Króli to nawet porządnego tła już nie miał. Dawid teraz niewątpliwie miał, więc ta wygrana smakuje, być może, jeszcze bardziej.
Mamy w Bischofshofen swoich polskich Trzech Króli. Adama, Kamila (z podwójnym berłem) i od wczoraj Dawida. Wszystkie ich zwycięstwa , tak w T4S jak i w Bischofshofen, łączy jedno. Zostały odniesione w wielkim, niepowtarzalnym stylu. Wszystkie cztery. I nikt nam tego nie zabierze. Ani Austriacy, ani Niemcy, ani Norwegowie. Czego by w przyszłości jeszcze nie dokonali. Swoistym paradoksem jest, że pomału to ludzie zapomną, że i kiedy oni tu czegokolwiek dokonali. Ostatnie pięć Turniejów to bezapelacyjne wygrane Polaków (3), Słoweńców i Japończyków. Oczywiście sobie teraz z lekka pokpiwam, bo siedmiu (sic!) zwycięstw Austriaków z rzędu (lata 2009-2015) się nie zapomina, ale fakty są takie, że to na pewno nie pech decydował przez ostatnie pięć lat o tym, że żaden przedstawiciel tych trzech nacji nie był w stanie rzeczywiście poważnie zagrozić ostatecznym zwycięzcom.
A Kubacki? Zamknął gębę (mam nadzieję, że na zawsze) wszystkim tym, którzy nazywali go przypadkowym mistrzem świata. Co zresztą było nieziemskim łgarstwem, bo on był w Seefeld ewidentnie najlepszy. Na treningach, w konkursie mieszanym i, oczywiście, w konkursie mistrzowskim. Taki sukces jak ten poniedziałkowy musi się przełożyć, jak mniemam, na niesamowitą pewność siebie. Mistrzem Świata w Lotach Dawid przez to może nie zostanie (to rezerwuję dla Kamila, jak się wreszcie obudzi z letargu) ale, na przykład, dwa najbliższe konkursy PŚ może wygrać w cuglach. I nie tylko te dwa.
Nazywałem kiedyś Kubackiego, dawno temu to było co prawda, cyt. „Workiem Ziemniaków”. Moi synowie wypominają mi to zresztą do dziś. A ja się wcale tego nie wypieram. Więcej. Wcale się tego nie wstydzę. On tak faktycznie skakał. Dokładnie jak worek ziemniaków. Przez lata. I przez lata bez jakichkolwiek sukcesów. Nawet jednego pucharowego punktu przez kilka dobrych sezonów nie zdobył. I jako worek ziemniaków pojechał na igrzyska do Soczi. W dodatku w atmosferze skandalu, bo zabrał miejsce innemu skoczkowi, który był w tamtym momencie na pewno w dużo lepszej dyspozycji. Nie pora wchodzić w szczegóły.
Jedno mi się u Kubackiego w pewnym momencie, po sezonie 2014/15, bardzo spodobało. Wziął sprawy, jak niegdyś Małysz, w swoje ręce. Pożegnał się z Kruczkiem i kadrą A, powiedział im „adios”, przeszedł pod skrzydła innego szkoleniowca. Efekty przyszły niemal od razu, w każdym razie szybko. A chwilę potem (niech będzie, że rok) doszedł jeszcze Horngacher i się okazało, ze Worek Ziemniaków może stawać na podium PŚ, a nawet wygrywać poszczególne zawody, że o zdobyciu tytułu MŚ, przez grzeczność, nie wspomnę.
Nie wiem czy dzisiejszy wielki sukces to nie jest faktycznie coś jeszcze ważniejszego od wspomnianego tytułu MŚ. Małysz mówi, że jest o tym przekonany, a on się trochę na tym zna. Ja aż tak jak Małysz przekonany co do tego nie jestem, bo dla mnie mistrz świata to mistrz świata. Tak jak, wg Zagłoby, wuj to wuj. Ale rzecz jest niesamowita. Tym bardziej, że dwa tygodnie wcześniej Kubacki zajął w Engelbergu raz 22-gie, a raz 47-me miejsce. To zresztą świadczy ewidentnie o tym, że na tym poziomie profesjonalizmu w skokach najważniejsza jest głowa. Kubacki odpoczął przez święta w domu, odświeżył przyłbicę i proszę.
Oczywiście. Inni też odpoczywali i odświeżali, a efektów nie ma albo są znacznie mniejsze. No ale to właśnie na tym polega. Ten, który skutecznie odświeża, ten potem wygrywa.
Dawid Kubacki ma za chwilę 30 lat i przed sobą, góra, 4-5 lat kariery przez duże „K”. Może nawet mniej. Nie ma już szans (nawet gdyby ten okres był wypełniony niemal samymi sukcesami, a wiemy, że w skokach tak nie ma) na osiągnięcie tylu trofeów co wymienieni wyżej jego dwaj starsi koledzy. Ale to w tej chwili nie jest ważne. Ważne jest to, że ten chłopak, wbrew opinii wielu fachowców i laików, udowodnił, że warto upierać się przy swoim i iść wytyczoną przez siebie długofalowo drogą. Warto nie przejmować się początkowymi niepowodzeniami, chociaż są bezsporne i trudno być po nich optymistą.
Powiem tak. Dawid Kubacki wszedł do lasu na pewno inną ścieżką niż weszli Małysz i Stoch. Oni zresztą też tą samą drogą na początku na pewno nie szli. Gdzieś w środku lasu, może nawet grubo dalej, nowotarżanin zobaczył jednak ślady które, przechodząc, obaj po sobie zostawili. No i poszedł tym samym tropem. A trop, jak wiemy, był bardzo dobry. Odnoszę wrażenie, że Dawid Kubacki już tego tropu do końca kariery nie zgubi. I parę spektakularnych zwycięstw z jego strony nas jeszcze czeka.
Inne tematy w dziale Sport