To, co się działo we wczorajszym konkursie Pucharu Świata w Kuusamo, przechodzi ludzkie, a już na pewno moje, pojęcie. Śledzę skoki narciarskie od kilkudziesięciu lat (nie napiszę dokładnie ile, bo i tak nikt, szczególnie że na „Salonie” pełno różnej maści polityków i politologów, nie uwierzy, ze można być czemuś wiernym przez tak długi okres czasu) i nie pamiętam, żeby w skokach narciarskich miało miejsce nie tylko coś takiego, ale w ogóle coś, co byłoby namiastką wczorajszego wydarzenia. A było tak.
Najpierw, w trakcie pierwszej serii, zdyskwalifikowano dwóch Norwegów, którzy gdyby nie to, prowadziliby na półmetku konkursu. Później, w serii finałowej, a będąc precyzyjnym to nawet po zakończeniu konkursu, zdyskwalifikowano trzech kolejnych zawodników ścisłej czołówki zawodów. Kolejnego Norwega, który miał być ostatecznie drugi, i dwóch Słoweńców, w tym żywą legendę skoków, która po dwóch latach zapaści znów próbuje się wspiąć na szczyt i miała wczoraj, jak wynikało z nie do końca końcowego protokołu, stanąć na najniższym stopniu podium. Nie stanęła, bo ją zdyskwalifikowano, podobnie jak jej krajana, który też pierwotnie ukończył zawody w czołowej dziesiątce.
Żeby jednak nikomu nie było do końca przykro, to zawody wygrał inny Norweg, notabene od kilku lat podejrzewany, i to najbardziej, że wiecznie kombinuje, a Słoweńcy też dostali rekompensatę w postaci trzeciego miejsca skoczka, który nagle, po paru latach totalnej stagnacji, od tygodnia prezentuje się o niebo lepiej. Największym beneficjentem tych wydarzeń są Austriacy, którzy naprawdę skakali bardzo dobrze (co też musi budzić lekkie zdziwienie w zestawieniu z ich formą z zeszłego sezonu i choćby z lata), a gdyby nie dyskwalifikacje to byliby, w najlepszym razie, zamykali czołową 10-tkę. A tak każdy z nich przesunął się o pięć miejsc w górę, co skutkowało na koniec drugą lokatą najlepszego z nich.
Można dojść do dwóch rodzajów wniosków. Wzajemnie się wykluczających zresztą. Pierwszy. Międzynarodowa Federacja Narciarska w końcu wzięła się za walkę z nieuczciwymi, Jest ślepa, ale jak temida. Nie oszczędza nikogo, a szczególnie najlepszych, którzy zawsze powinni stanowić przykład dla reszty. Świetlany. I wniosek drugi, do którego skłaniam się ja. FIS, w którym rządzą Austriacy (ale tylko urzędnicy, bo tacy skoczkowie na przykład, poza Kraftem, to od kilku lat niespecjalnie, a i Kraft pierwszych skrzypiec od trzech lat nie gra), postanowił, że oszukiwać, owszem, można, ale nie bardziej niż robi to Austria. Z tego powodu jasno i wyraźnie pogroził palcem. Powiedziałbym nawet, że dał klapsa. Albo nawet użył w tym celu, jednorazowo, pasa.
Pamiętam stosunkowo nieodległe czasy, kiedy to Austria stanowiła „siłę przewodnią” albo, żeby lepiej brzmiało, siłę napędową „rozwoju” skoków i woziła ze sobą na każde zawody, podobnie jak norweskie biegaczki, „wesoły autobus”. Zawodnicy tam jedli, spali, kąpali się, oglądali telewizję i robili inne, nie do końca zbadane, rzeczy. Wszystko. W efekcie wygrywali zawody. Teraz, kiedy berło przejęli inni, w akcję włączono (przy czym powtarzam, ze to tylko jedna z interpretacji wydarzeń) międzynarodowo-swoich działaczy. To znaczy oni wcześniej też za darmo pieniędzy nie brali. Tyle, że wtedy mieli być bierni, a teraz czynni.
Zobaczymy co wydarzy się dzisiaj. Prognozuję, ze FIS i poszczególne reprezentacje pójdą na kompromis. To znaczy, ze skoczkowie dalej będą przeginać, ale w mniejszym stopniu. Tak, żeby Austriacy mogli nawiązać wyrównaną walkę i z Norwegami, i ze Słoweńcami. Za to pan Gratzer (proszę zwrócić uwagę, że po raz pierwszy w tym tekście wymieniam jakieś nazwisko) przymknie swoje oko. W sprzyjających okolicznościach nawet dwa.
PS
Żeby nie było, że ani słowa o naszych. Nasi, jak się wydaje, na pewno grają fair. Wskazują na to wyniki:)
Inne tematy w dziale Sport